Laos & Cambodia Bieżące zapiski z podróży Read more
China 2006 travel blog - Podróż po Chinach 2006 14/07/2006
Sobota Lądujemy w Pekinie. Już na lotnisku wiemy ze łatwo nie będzie. Udaje nam się opuścić lotnisko za trzecim podejściem. Najpierw nie ta kolejka (dla obcokrajowców są osobne) potem jeszcze jeden formularz i udało się. Teraz ... Read more
Sobota 06.05 Startujemy. Okęcie. Lecimy do Kijowa. W Kijowie 5h przerwy. Spedzamy te 5h miło w air lounge. Lecimy dalej 10h do Bangkoku.
samolot dosyć wiekowy,mało miejsca na nogi, bardzo ciasno obok siebie rownież. ale całe szczęście samolot wypełniony tylko w 1/3 więc można się rozłożyć wygodnie.
lądujemy w Bangkoku. mamy 4h do następnego lotu ale musimy zmienic lotnisko. odległość między lotniskami 50km ale jest darmowy shuttle bus i jedziemy 1h. Jest jeszcze czas na szybkie piwko. Ostatnie 1.5h lotu i lądujemy w Luang Prabang. Prysznic i idziemy obejrzec miasto. mimo że 25h jestesmy juz w podróży to idziemy zwiedzac night market. Jemy lokaleskie specjaly na rynkowym grillu.
Dzień 2. Zaczynamy zwiedzanie. Jedziemy lokalnym taksi (taka mala ciężarówka z ławeczkami na pace) do wodospadów Kuang Si. Piękne miejsce. ok 40 min od Luang Prabang. Kolory jak z bajki. Można się kąpać. Na samym dole parku ogród z niedźwiedziami które zostały uratowane od kłusowników i handlarzy zwierzętami. Pogoda przyjazna, ciepło ale da się wytrzymać, 34 st. Na obiad wracamy do miasta. Po południu basen, spacer po mieście, masaż i kolacja na rynku.
na nocnym targu zakupy. kupiłem maskę słonia. w końcu Laos był zwany Królestwem miliona słoni. Dzisiaj na wolności żyje ich podobno nie cały tysiąc. Oczywiście trzeba się targować. A tutaj obraca się setkami tysięcy i milionami ( 1 Eur to 9tys LAK). Targuje czlowiek zawzięcie a jak sobie przeliczy to wyszło, że kupiłem za 35 pln a utargowałem 15 :) Laotańczycy to niezwykle przyjaźni i pozytywnie nastawieni ludzie. Nic tutaj nie jest problemem. Dużą zasługę ma w tym lokalna religia, buddyzm. Z tego powodu czujemy się tutaj jak na Bali.
Dzień 3 wtorek. Na dzisiaj zapowiadali ocieplenie. I jest cieplo. i słońce. podobno 35 st w cieniu. a cienia brak. dlatego w planie na dziś jaskinie Pak Ou. płyniemy 1h w górę Mekongu ładną drewnianą łodzią. Po drodze zwiedzamy whisky village. Wieś gdzie wyrabia się Lao Whisky czyli lokalny bimber. A także, gdzie powstają piękne lokalne szale i torby. Jest coraz cieplej.
Jaskinie Pak Ou to raczej groty z dużą ilością figurek Buddy. Dolna mniejsza. górna to 200 stopni po schodach co w tej temp jest ekstremalnym wysiłkiem. Na górze ciemno. kto nie ma własnej latarki może pożyczyć przy wejściu. zwiedzamy, robimy fotki. Wracamy. po drodze lunch z lokalnymi potrawami na łodzi. W mieście zwiedzamy Pałac Królewski. Nie wolno fotografować, wnosić plecaków i trzeba mieć długie spodnie i zostawić buty na zewnątrz. Jesteśmy przygotowani. Jest to bardziej dom Króla. Dość skromnie bez przepychu ale ładnie. Warto zobaczyć. Teraz jest już piekarnik w mieście. Ale udaje nam się jeszcze zajrzeć do miejscowej szkoły podstawowej i zobaczyć lekcje.
Marzymy o basenie. Po drodze załatwiamy transport minibusem na czwartek do Vang Vieng. 150 tys LAk za os Idzie burza. uciekamy przed deszczem do hotelu. ale z basenem musimy poczekać aż minie burza.
środa. wstajemy wcześniej. idziemy dzisiaj na morning matket. tutaj głównie żywność. przyprawy, zielenina, warzywa, owoce, miód, jajka, wiele odmian ryżu, mięso, ryby, ale też żywe żaby, owady itp. po rynku wspinamy się na wzgórze w środku Luang Prabang do świątyni Chomsi. Wybieramy drogę dłuźszą ale chcemy uniknąć wspinania po schodach w upale. Bo mimo że jest dopoero 9.00 to słońce daje mocno i jest gorąco. Sama świątynia mała i uboga ale za to widok jest na całe miasto i okolice. Na wgórzu odwiedzamy też kapliczkę z odciskiem stopy Buddy. Schodzimy i idziemy dalej. Mijamy kolejne światynie w mieście aż dochodzimy do światyni Xien Thong na końcu miasta. Bardzo ładna i fotogeniczna. Jest 11.00 i jest na prawde gorąco. Wracamy do hotelu tuk tukiem. Trzeba się schłodzić.
Kolejne wyjście do miasta to wizyta w centrum tradycyjnej i etnicznej sztuki. Bardzo ciekawe bo tłumaczy różnice między mniejszościami narodowymi w Laosie oraz produkcje ich tekstyliów wzorów itp. Na Lunch idziemy na lokalne kanapki do baru z polskim napisem. (foto)
wieczorem wypad na fotki. poluje na ładne ujęcia z blue hour. Kończymy tradycyjnie kolacją na rynku oraz drinkami w barku z kanapkami. Drinki ze świeżych soków owocowych z Lao Whisky. Super. Pakujemy sie wieczorem. Jutro rano jedziemy do Vang Vieng.
wszystkie fotki z dzisiaj autorstwa Ani.
czwartek? Jedziemy do Vang Vieng. pick up z hotelu 7.30 naładowany na maksa. cale szczescie tylko 10min jazdy na dworzec. Busik docelowy słaby a do tego brudny. ślady butów na siedzeniach, jakieś śmieci. ok jedziemy. ma byc 5h. w busiku sami skośnoocy. Chińczycy, Koreańczycy, Tajowie, Laotańczycy. Bagaże jadą na dachu. jak w ameryce pd. :) wyjazd z 8 zrobił się 8.30 a wyjechaliśmy 8.45. Droga była fajna tylko do rogatek miasta, a potem zaczęły się schody a właściwie zakręty. z zakrętu w zakręt bez kawałka prostej drogi. Pod górę przez 45 min i potem w dół 45 min i tak w kółko przez 4h. non stop zakręty. do tego nierówności drogi, garby,asfalt jak tarka. wszystko to daje zabójczą mieszankę. Mówiłem kiedyś że lubię jeździć po górach i serpentynach? Odwołuję to, a przynajmniej jeśli chodzi o jazdę przez góry Laosu. Kilka razy walczyłem ze śniadaniem które koniecznie chciało się ewakuować. Udało się. ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. 2 osoby haftowały całą drogę a pozostali byli biało zieloni powstrzymując odruchy. Jeden z tej dwójki na postoju uzupełnił tylko żołądek o dużą porcję zupy i dawał dalej do pieca. Masakra. Po 4h droga zjechała w dolinę i było nieco lepiej, nieco.
w sumie jechaliśmy prawie 6h. Na miejscu jeszcze tuk tuk do hotelu i już jesteśmy. Wkurzeni i zmęczeni drogą narzekamy na hotel. Pierwsze 2h dochodzimy do siebie. błędnik nadal szaleje jak po rejsie kutrem po bałtyku w sztormie . Idziemy zobaczyc miejscowość. Łagodnie mówiąc nie powala swoją urodą. Hostele i knajpki od sasa do lasa, zabudowa właściwie przypadkowa nic ładnego. zjadamy coś bardziej z rozsądku bo już 10h bez posiłku. Wracamy do hotelu Champalao, który po obejrzeniu miasteczka już nam się dużo bardziej podoba. Właściciel bardzo sympatyczny i pomocny. bookujemy przez niego wycieczkę i aktywności na dzień następny oraz od razu transport do Vientiane na jeszcze kolejny. Idziemy spać.
Piątek. Jedziemy zwiedzać okolicę. Pierwsza atrakcja Water Cave Tubing. Czyli na wielkich dętkach od ciężarówki wpływamy do jaskini zalanej wodą. Brzmi nieźle? przed wejściem do wody przewodnik sprawdza czy wszystko zabezpieczone przed zalaniem lub zgubieniem. czy dry bagi zapiete. rozdaje kapoki i latarki czołówki. Płyniemy. Jaskinia jest długa o przekroju okrągłego korytarza, woda ciepła z lekkim nurtem przeciwnym. poruszamy się przeciągając po linach rozwieszonych wzdłuż jaskini. jedna z fajniejszych atrakcji jakie widziałem w tym regionie. Uczucie jakbyśmy byli w brzuchu jakiegoś wielkiego węża. woda płytka. do kolan, w najgłębszym miejscu do pasa.
dalej zwiedzamy elephant cave. mała grota z posągiem Buddy naciekiem w kształcie słonia. przez chwilę pada. jemy lunch nad rzeką i wsiadamy w kajaki. płyniemy sobie prawie 10km. po drodze ostatni fragment 3 km to słynny fragment z tzw tubingu ale dzisiaj już spokojnie. Vang Vieng jako miejscowość zasłynęła na świecie jako mekka rave i imprezowiczów. do 2012 przyjeżdżali młodzi ludzie z całego świata pić ćpać i pływać na dętkach po rzece od baru do baru. Dlatego też zabudowa w mieście jest tak chaotyczna bo Vang Vieng musiało bardzo szybko zapełnić bazę noclegową i gastronomiczną w latach 2000-2012. Przyjeżdżały tu dziesiątki tysięcy imprezowiczów. To byli ludzie, którym nie specjalnie zależało na jakości noclegu, raczej tylko na tym żeby byle gdzie sie przespać i byle co zjeść, a reszta to była impreza. Podobno dla Laotańczyków to był szok kulturowy, bo z reguły są oni spokojni, bardzo skromnie ale porządnie ubrani, a tu przewijały się tłumy głośnych odurzonych półnagich młodych ludzi. było dużo zgonów wśród imprezowiczów i biznes imprezowy rząd zlikwidował w 2012 roku. zostały tylko nieliczne bary wzdłuż rzeki, zlikwidowano skocznie i huśtawki, główne przyczyny zgonów. ok po dopłynięciu do miasta pakujemy sie do ciężarówki i jedziemy do Blue lagoon. miejscowego kąpieliska z niebieskim jeziorkiem. fajny dzien za nami. na kajakach trochę się opaliliśmy. Wieczorem po kolacji przyszła mega burza i lało wodę jak z wiadra.
sobota jedziemy do Vientiane. nauczeni ostatnim odcinkiem zamówiliśmy Vip Bus. oznacza to tylko tyle że jest to nieco większy bus ok 30 os. ale wygodniejszy, czysty choć dopakowany na maksa. ludzie siedzieli na rozkładanych siedziskach. całe szczęście zbieranie z hoteli zaczął od nas i mamy spoko miejsca. droga prosta bezproblemowa. po 4h jesteśmy w stolicy.
Miasto robi bardzo korzystne wrażenie. czysto. uporządkowany ruch uliczny. sklepy lokalne ładne ale sporo też sklepów sieciowych znanych.marek. bardzo dużo knajpek w okolicy. kuchnie z całego świata. japońskie, włoskie, tajskie. idziemy na obiad do Lao Kitchen. Lokalna kuchnia w bardzo dobrym wydaniu i przyjemnym otoczeniu. mieszkamy w samym centrum przy rzece. Idziemy na rekonesans. obok nas wielki nocny market. głównie ciuchy i akcesoria do tel. trochę biżuterii, toreb itp. bazar olbrzymi, nastawiony głównie na lokalną klientelę. brak gadżetów dla turystów, rękodzieła itp a rozmiary tekstyliów są ewidentnie lokalne. ceny również. np koszulki są po 5 pln przechodzimy przez zadbany park gdzie ludzie ćwiczą, grają w piłkę, badmintona, biegają itp. trafiamy na lokalny street food wśród nowo wybudowanych budynków. ciekawy klimat. próbujemy japońskich kulek z ciasta, z ośmiornicą w środku, to nie był dobry wybór, natomiast frytki ze słodkich ziemniaków całkiem niezłe. obok pole do jazdy na rolkach. Mimo że mieszkamy nad rzeką to prawie jej nie widać. jest pora sucha i niski poziom wody sprawia że od promenady do wody jest ok 100m.
.Niedziela. W planie zwiedzanie Vientiane. Stolica Laosu to ok 800 tys mieszkańców. ogólnie sprawia na prawde korzystne wrażenie. jest czysto, ruch uporządkowany, co nie jest typowe dla tego regionu świata. W mieście duże kontrasty widać bardziej niż na prowincji. Większość aut to luksusowe SUVy lub pickupy. Toyota Landcruiser, Ford Ranger a gdzieniegdzie Range Rover. Pomiędzy nimi przemykają skutery ale nie aż tak dużo jak w Hanoi czy w Chinach. No i oczywiście tuk tuki. Małych starych aut jest dziwnie mniej. W mieście jest też sporo nowych i nowoczesnych budynków. Idziemy zwiedzać. Zaczynamy od Pałacu Prezydenckiego. Tylko z zewnątrz bo to czynny urzędowo budynek a nie muzeum. Obok podobno najstarsza świątynia w mieście, Wat Si Saket, czyli świątynia tysiąca Buddów. I rzeczywiście posągów Buddy jest tu dużo, wszystkie ponumerowane, ale nie sprawdzaliśmy czy jest ich rzeczywiście 1000. Dalej idziemy na market Talat Sao. Kiedyś podobno ogromny rynek, teraz została 1/4 jego powierzchni, reszta zastąpiona przez centrum handlowe w którym też są liczne stoiska z ciuchami. Coś jakby nasz bazar na stadionie dziesięciolecia zastąpić marywilską tylko w tym samym miejscu. Oczywiście tutaj to jest na mniejszą skalę. Ale trafiliśmy po drodze do fajnego sklepu z rękodziełem, figurkami rzeźbionymi w kamieniu. Cuda. Aż szkoda, że ze względu na ich wagę mogę kupić tylko te najmniejsze. Mijamy dworzec autobusowy. Tłum ludzi i pojazdów. Tu się czuje azjatycki klimat. Nie tylko ze względu na rosnącą temperaturę ale przede wszystkim ze względu na pozorny chaos. Na zewnątrz liczne stragany z żywnością oraz postój tuktuków. Gorąco, a dopiero jest 10.30. Za dworcem był kiedyś wielki market z żywnością ale teraz jest wielki plac budowy. Może nowy dworzec... Dalej idziemy do Vientiane Center. To nowoczesna galeria handlowa z markowymi sklepami i kinowym multipleksem. Wchodzimy głównie po to żeby się ochłodzić bo jest klimatyzowana. Recepcjonista z hotelu zachęcał nas gorąco żebyśmy to zobaczyli. Chyba chciał się pochwalić. Wypijamy mrożoną herbatę. Szybki rekonesans pokazuje, że ceny w tym centrum są kosmiczne, nawet dla nas. Niektóre art kosztują nawet 4-5 razy więcej niż w Polsce. A na rynku 200m dalej są za 1/3 polskiej ceny, choć oczywiście nie koniecznie oryginalne. Ok. idziemy dalej. Na dworcu łapiemy takiego wielomiejscowego meleksa. tzn autobusik turystyczny który jeździ po mieście w koło po głównych atrakcjach. Jedziemy do świątyni Pha That Luang. Najważniejsze święte miejsce. Po środku świątyni wielki złoty obelisk. Wchodzimy, płacimy i.... okazuje się że można wejść tylko za bramę ale nie do środka bo wszystko w remoncie. Łapiemy tego samego meleksa i jedziemy pod łuk triumfalny Patuxay. To samo centrum miasta. Pstrykam foty. Uciekamy przed deszczem łapiąc tuktuka do hotelu. Chłodzimy się w hotelowym basenie. Po deszczu idziemy na lunch na tej samej ulicy co nasz Champa Garden Hotel. Tyson Kitchen to całkiem sympatyczna knajpka z zachodnimi i laotańskimi potrawami, chillloutową muzyką i fajną obsługą..
.po Lunchu i basenie kolejny spacer do miasta. zobaczyć kolorową fontannę bo w ciągu dnia nie działa, następnie niedaleko niej That Damm, kolejny obelisk, tym razem czarny, tzn kiedyś był złoty ale Tajowie w czasie wojny zdrapali podobno złoto z niego. Dalej wracamy pod Łuk triumfalny, abym mógł porobić fotki z oświetleniem i granatowym niebem (blue hour). I znowu deszcz nas wygania i tuk tuk ratuje. Leje cały wieczór więc kolacja znowu u Tysona. Pakujemy się bo rano lecimy do Kambodży.
Poniedziałek Rano na lotnisko i lecimy do Kambodży. Vietnam airlines. calkiem porządne linie. dużo miejsca, dobra obsługa i jedzenie. Lot jak to w tym regonie wylecial 10 min przed czasem a dolecial nawet 20 min wczesniej. Lotnisko we Phnom Phen zmieniło się od czasu jak byliśmy tutaj 6 lat temu. Nowy piękny duży terminal. Jesteśmy w szoku. Czeka na nas kierowca zamówiony z hotelu. Na zewnątrz niestety też jest zmiana. Niestety bo na gorsze tzn więcej śmieci wokół. Jedziemy przez przedmieścia stolicy i jest strasznie. Śmieci wszędzie. 6 lat temu też przedmieścia były słabe a w mieście ok. ale teraz wydaje sie że jest gorzej. Mamy do Sihanoukville 195km. Kierowca twierdzi że ok 4h. Trasa przez wsie jest ok. nie ma śmieci i ładne widoki ale co trochę pada. Ta droga nie jest dla ludzi o słabych nerwach. Wąsko i bardzo dużo aut. Zarówno luksusowe Suvy jak i starocie, wielkie ciężarówki, skutery i wyroby skuteropodobne. tzn skutery przerobione na małe ciężarówki. Wyprzedzanie na czołówkę, z prawej strony,szutrowym poboczem itp to norma. A nasz kierowca dokonuje cudów żeby w tych 4h się zmieścić. Rzeczywiście po 4h dojeżdżamy. choć sam dojazd do hotelu podnosi nam ciśnienie. Zjechaliśmy z głównej przed miastem, jadąc przez jakieś rozwalające się chaty dojechaliśmy co prawda do hoteli ale potem zaczęla się budowa i skończył asfalt a zaczęło błoto. Za zakrętem dojechaliśmy do Secret Garden. Wow. Jest cudnie. Bungalow przy basenie. restauracja 20 m od domku przy pięknej plaży. Akurat był zachód słońca. Kolacja na plaży. Czego chcieć więcej???
.Wtorek
Zaczynają się wakacje... Spanie, śniadanko na plaży. Plażing. Ale bierzemy tuk tuka i jedziemy też do miasta. Chcemy sprawdzić jak z nurkami. Tut tuk 6 usd do miasta. Miasto ma 2 części. Turystyczną i normalną przemysłowo mieszkalno portową. Tą pierwszą poznajemy teraz, tą drugą w czwartek ale o tym później. Część turystyczna to Mielno albo Władysławowo nad polskim morzem. Bary, sklepiki, bazary ze wszystkim i knajpki Jest też betonowe molo dla promów. Widać że jest po sezonie. plaża w większości pusta podobnie knajpki. Robimy rezerwacje na nurki na środę. Obiad w lokalnej knajpce. Oczywiście seafood, krewetki i kalmary. Two Easy Seafood to knajpka przy samym molo. Dają na prawde dobre jedzenie. Spacer. kilka fotek złotych lwów na rondzie tzn posągu złotych lwów które są symbolem miasta i jedziemy do nas. Wieczorem basen i spać bo pobudka na nurki 5.45. Gorzej jak do roboty.
.środa. Budzimy się przed budzikiem a właściwie jesteśmy obudzeni 5.20. Burza. Ale nie tak sobie burza. Ściana wody i mega pioruny. Bije gdzieś koło nas bo grzmot jest zaraz po błysku A każdy grzmot swoją siłą powoduje małe trzęsienie ziemi. Nasz bungalow aż podskakuje. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Niestety do 6.30 kiedy mieliśmy wyjechać na nurki bez zmian. Dajemy sobie spokój. Dzwonię do centrum nurkowego że przekładamy na czwartek bo nie damy rady wyjść z hotelu. Niestety bedzie to kosztować 50proc opłaty. Śpimy więc do 10.00 Po śniadaniu, jako że nie ma słońca idziemy plażą do miasta. 8km w 1.5h Ja początkowo bez posmarowania filtrem i bez koszulki. Bo nie ma słońca. To był głupi pomysł o czym orientuje sie w połowie drogi ale jest już za późno. Po pierwsze dla tego że słońce tutaj nawet przez chmury dobrze opala, a po drugie dlatego że chmury w trakcie spaceru znikneły. Filtr i koszulka zapobiegły tylko poważnym oparzeniom ale i tak sie mocno spaliłem. Otres beach jest piękna czysta, sporo różnego rodzaju knajpek i hotelików wzdłuż. Zarówno w części Otres jak i Otres 2 gdzie mieszkamy. Po drodze przechodzimy przez Ochheuteal Beach i dochodzimy do Serendipity Beach. obie plaże ładne ale strasznie zaśmiecone. Butelki plastikowe, opakowania po jedzeniu na wynos i torebki foliowe leżą wszędzie. w niektórych miejscach przy Ochheuteal mieszkają biedni lokalni ludzie w prowizorycznie skleconych chatkach z desek i blachy. Oni już zupełnie nie dbają o śmieci. dodatkowo na początku tej plaży do morza wpada rzeka która niesie sporo błota i woda w morzu jest bardziej brązowa niż zielona.
Serendipity Beach jest już zagospodarowana knajpkami i otoczona hotelami i bazarkami ale śmieci jest nadal strasznie dużo.
Z racji co raz większego upału docieramy do miasta mocno przegrzani. Lunch w tej samej knajpie co wczoraj. Ale najpierw zimne piwo, lemoniada i woda. Znowu lunch z seafoodem. Plaża nadal prawie pusta. Zero ruchu. Może wieczorami się coś dzieje. przyjedziemy jutro lub w piątek sprawdzić. Na razie tutk tuk do hotelu. Mamy dosc spacerów na dzisiaj. Po powrocie okazuje się że się nieźle spaliłem. W hotelowym spa czyli łóżko na plaży zamawiam zabieg na poparzenia słoneczne. Tzn Ania zamawia sobie mimo że nie jest tak poparzona jak ja, a ponieważ podobno pomaga to ja też zamawiam. Zostaje nasmarowany zimną papką mieszaniny tartych ogórków, miodu i aloesu, zawiniety w folię i jeszcze okryty ręcznikami, a na twarz zimny.mokry ręcznik i tak 40 min sobie leżę. Pomaga. tzn nadal jestem czerwonoskóry i tak bedzie przez 2 dni ale przynajmniej nie piecze i nie boli.
Czwartek. pobudka 5.40 Podejscie do nurków 2. Dzisiaj nie pada. Wstajemy, wychodzimu ale zamówionego na 6.30 tuktuka nie ma. Chyba nie jest nam pisane nurkować. Dyżurny recepcjonista w końcu dodzwania sie do jakiegoś kierowcy który po nas przyjeżdża i zawozi do miasta.
Pakujemy sie do busa bazy Scuba Nation i jedziemy. po drodze zakupy na rynku. pieczywo i owoce, bo mamy mieć śniadanie i lunch na łodzi. Jedziemy przez całe miasto. zwiedzamy przy okazji przemysłowo mieszkalną część miasta. Docieramy do portu. Port jest przemysłowy. ale ma część rybacką do której wjeżdżamy. Chyba najbiedniejsza część miasta. Domy na palach na wodzie. Łodzie rybackie w większości wyciągnięte na brzeg. chyba po sezonie letnim są remontowane. zaczyna się przecież pora deszczowa w Kambodży. Dookoła śmieci. To jest jeszcze bardzo słabo wyedukowane ekologicznie społeczeństwo. Ale w końcu czytałem dzisiaj że w Polsce księża mówią, że ekolodzy to to samo co faszyści. Więc u nas z tą edukacją ekologiczną też jeszcze nie za dobrze. Ok. Płyniemy. Fajna łódka. My we dwójkę. chińska instruktorka nurkowania oraz 2 osoby załogi. staruszek kapitan który cały czas pali i jego pomocnik, który nosi nasz sprzęt, rzuca liny. gotuje nam obiad itp. Łódka jak na miejscowe warunki jest fajna. choć pewnie w Egipcie nikt by na nią nie chciał wsiąść. bo stara i drewniana Nurki fajne. Pod wodą kolorowa rafa i dużo micro życia. Niestety widoczność po ostatnich burzach ok 8m. My jesteśmy przyzwyczajeni bo to jak na Zakrzówku ale podobno 2 tyg wcześniej było nawet 20-40m. nurkujemy w shortach i t-shirtach. powietrze ma 34 stopnie bo nie ma dziś słońca. woda ma 32 stopnie ( na nurkach, bo na plaży przy brzegu ok 34) Wracamy. Kolacja tym razem w knajpce obok naszego hotelu. Pada cały wieczór.
Piątek. dzisiaj wpis głównie kulinarny.
Ale po kolei. Ostatni dzień byczenia się w Sihanoukville. Więc wstajemy późno. Tj o 8.00 :) Pada a właściwie leje. Śniadanie. Potem trochę czytanie troche plażing bo przestało padać ale słońca brak. ostatnie kąpiele w morzu. Tu jest super płytko. Żeby zanurzyć się do ramion trzeba iść jakieś 150 m od brzegu w morze. Dno jest super płaskie piaszczyste bez żadnych niespodzianek. woda ciepła i mega słona. Jemy kupione od plażowych sprzedawców owoce. tak plażowi sprzedawcy to nie wymysł polskich plaż. Tutaj sprzedaje się wycieczki łodzią, okulary przeciwsłoneczne, masaże stóp, smażone krewetki i świeże owoce. A mango i ananas są takie jakie nigdy w Polsce nie uda się kupić. Bo to jednak inne gatunki i dojrzewały naturalnie na krzaku i w słońcu a zerwane są dzisiaj. Potem kawka i lokalny deser w knajpce hotelowej. Springrollsy ( czyli nasze sajgonki) z białą czekoladą i jagodami w środku. Pycha.
na obiad jedziemy do miasta. chcemy też zobaczyć plażę w mieście wieczorem. Idziemy jeść do poleconej w hotelu knajpki o nazwie Sandan. Jest to lokal prowadzony przez fundacjè, która zajmuje się "zdejmowaniem dzieci z ulicy" tzn pomaga dzieciom bezdomnym, z bardzo biednych rodzin, gdzie nie mają szans na edukację, czy dzieciom wykorzystywanym w różny sposób. Dzieci te dostają mieszkanie na czas pobytu w fundacji, wyżywienie, socjal, opiekę medyczną są wysyłane do szkoły i uczone zawodu. właśnie w tym lokalu uczą się zawodu kucharza, kelnera czy barmana. Ale co ważne, są uczone pracy w najwyższym standardzie tak że każdy wychowanek fundacji spokojnie może pracować w dobrym hotelu czy restauracji. Uczniowie mają koszulki z napisem student a nauczyciele z napisem teacher. bo nauczyciele to też młodzi ludzie którzy wcześniej byli również uczniami w fundacji.
Rodzice dzieci jeśli takowi istnieją są zapraszani do produkcji rękodzieła typu torby, kosmetyczki, naszyjniki, kubki itp które są sprzedawane w sklepiku fundacji i które pozwalają rodzicom na zdobycie źródła dochodu i polepszenie warunków bytowych oraz dalszą edukację dzieci. Ważne żeby żadne z dzieci nie pracowało przy tej produkcji. Ok restauracja jest bardzo przyjemna. Obsługa na najwyższym poziomie jak w eleganckich restauracjach, ale to co oni podają to są cuda. Pięknie podane i przepyszne dania. Zjedliśmy 5 różnych potraw. Wszstkie cudowne i to był najlepszy posiłek tego wyjazdu. Najlepsze tajskie knajpy w Warszawie chowają się przy tym co te dzieci gotują i serwują. To jest obowiązkowy punkt dla każdego kto się znajdzie w Sihanoukville. Ze względu na misję ale przedewszystkim ze względu na kuchnię.
były jeszcze grilowane kalmary i deser z pieczonych bananów w orzechach nerkowca ale były tak pyszne że nie załapały się na zdjęcia :)
oczywiście w sklepiku fundacji też kupiliśmy kilka drobiazgów. Mieliśmy iść na plażę w mieście wieczorem ale sie znowu rozpadało i złapaliśmy tutktuka do hotelu. W hotelu pożegnalny drink i pakowanie. Jutro jedziemy do Phnom Penh i lecimy do Bangkoku.
Sobota, Śniadanie i wracamy. Droga do Phnom Phen trochę spokojniejsza, tzn mniejszy ruch, ale i tak kilka razy mijanki "na gazetę" Wyprzedzamy dużo cystern z paliwem, bo w Sihanoukville jest rafineria i rozwożą paliwo.
Przyjemny jak zwykle lot Air Asia do Bangkoku. Niestety lądujemy znowu na lotnisku Don Mueang czyli musimy sie przemieścić na drugie lotnisko bo tam mamy obok hotel.
Dzisiaj Shuttle bus lotniskowy dociera w 40 min. Potem szybko znajdujemy shuttle bus hotelowy i już o 20 jestesmy w hotelu. Trochę zmęczeni po całym dniu podróży. Ale oczywiście zamiast odpocząć pobyczyć się w basenie, szybki prysznic i jedziemy do miasta. Ania wyczaiła że dawny nocny weekendowy market Chatuchak, został przeniesiony w nowe miejsce w okolicach starej stacji kolejowej a to jest w naszej części miasta. (czyli ok 9km od hotelu) . Ten nocny market nazywa się teraz Talad Rot Fai. Taksówka zamówiona z hotelu. Recepcjonistka powiedziała że powinna kosztować ok 150 Batów (ok 14 PLN). Taksówkarz rusza bez licznika, a zapytany za ile mówi 400. Po dyskusji włącza licznik. Dojeżdżamy za 120. Na miejscu jest super. To nie jest klasyczny market. To jest miejsce gdzie jest dużo fajnych knajpek, muzyka rockowa na żywo w wielu z nich. Pełno młodych ludzi ubranych w europejski sposób. Na rynku stragany uporządkowane, jednolite kolorowe. Głównie ciuchy i elektronika ale nastawione na Tajów. Nie ma prawie wcale turystycznych rzeczy. Jest też sporo straganów z jedzeniem, W duzej wiekszosci dziwnym i nie koniecznie zachęcającym. Są też sklepiki z antykami, i rzeczami vintage. Super klimat. Łazimy do 1 w nocy. Chcemy złapać taksówke do hotelu i mimo ze są ich tam dziesiatki to nie jest łątwo. Bo taksówkarze nie wiedzą gdzie to jest, mimo że mamy wizytówkę z hotelu. Większość z nich nie umie czytać, a nazwa hotelu nie wiele im mówi. Jak ktoś wie gdzie to chce 400 batów za kurs. W końcu znajdujemy taksę która pojedzie za 200. Mimo to ma właczony licznik i też wybija 120. Ale płacimy jak umówilismy sie na 200. (ok 20 pln) Rano lotnisko i lecimy. znowu stary ciasny samolot do Kijowa i mały ale wygodniejszy do Warszawy.