Laos & Cambodia Bieżące zapiski z podróży Read more
China 2006 travel blog - Podróż po Chinach 2006 14/07/2006
Sobota Lądujemy w Pekinie. Już na lotnisku wiemy ze łatwo nie będzie. Udaje nam się opuścić lotnisko za trzecim podejściem. Najpierw nie ta kolejka (dla obcokrajowców są osobne) potem jeszcze jeden formularz i udało się. Teraz ... Read more
Lądujemy w Pekinie. Już na lotnisku wiemy ze łatwo nie będzie. Udaje nam się opuścić lotnisko za trzecim podejściem. Najpierw nie ta kolejka (dla obcokrajowców są osobne) potem jeszcze jeden formularz i udało się. Teraz autobus z lotniska, jedziemy do miasta. Wysiadamy i… zaczynają się schody. Gdzie jesteśmy? Nasza mapa nie posiada chińskich znaczków a na ulicy nikt nie czyta naszych liter i nikt oczywiście nie mówi w zadnym języku po za chińskim. Kupujemy lokalną mapę miasta Beijing z krzaczkami i próbujemy się zapytać o drogę. Na szczęście nazwy ulic są na każdym rogu i pisane w dwu transkrypcjach tzn również za pomocą naszych liter. Gorąco i parno, mimo ze nie ma ostrego słońca. Jedziemy w kierunku Houhai, parku blisko którego jest schronisko według naszego przewodnika. Cale szczęście ze nie poszliśmy pieszo, choc była taka propozycja, bo odległości male na mapie okazują się być nie takie male w rzeczywistości. W sumie zajmuje nam to 0,5h autobusem i 40 min na pieszo z plecakami, bo nie tak łatwo znaleźć ten hostel, który jest w północnej dzielnicy hutongow. Wreszcie jest ale pełny. są jednak miejsca w przyjemnym hotelu tuż obok.
Wieczorem idziemy zwiedzać okoliczne hutongi i park. Hutongi to uliczki gdzie mieszkają biedni ludzie, często kilkuosobowe rodziny na kilku- kilkunastu metrach kwadratowych, Bardzo ścisła zabudowa parterowa. W hutongach nie ma z reguły kanalizacji w domach a tylko publiczne toalety, ale dosyć często umieszczone. Ludzie spędzają większość czasu na ulicy, jedząc, grając czy pracując. Dzielnice hutongow są powoli acz systematycznie, kwadrat po kwadracie, burzone i zastępowane nowoczesna zabudowa. Prawdopodobnie do olimpiady nie dużo z tych dzielnic pozostanie w mieście. Nie daleko hotelu znajdujemy targ z lokalnymi specjałami. Owoce warzywa, przyprawy, mięso, gotowe potrawy, oraz co wzbudza nasza największa ciekawość, jajka. Nie wyglądają one jednak jak nasze. Z zewnątrz są niebieskie a w środku czarne. Podejrzewamy ze to są gotowane zbuki, ale później Piotr czyta w przewodniku, ze one są gotowane w herbacie i ziołach a potem dopiero postarzane (przetrzymywane aż się zepsują), co i tak powoduje ze omijamy je raczej. Zwiedzamy park Houhai i okolice. Dużo sklepików, knajpek, bardzo sympatyczna okolica. Oglądamy sobie Wieżę Dzwonów i Wieżę Bebnów. Robi się późno. W drodze powrotnej znajdujemy mila lokalna knajpkę. Maja menu po angielsku, co przynajmniej pierwszego dnia jest warunkiem koniecznym. Próbujemy rożnych potraw. Co jedna to lepsza i chińskie piwo TsingTao, bardzo dobre.
Wystarczy wrazen na pierwszy dzien, wracamy.
Niedziela
Jedziemy do Letniego Pałacu. Cała wiedza i orientacja w komunikacji na podstawie przewodnika Pascala. Sprawdza się. Dojeżdżamy bez problemu. Pałac i okolice robią wrażenie. Bijemy z Sebastianem kolejne rekordy w ilości fotek. Coś się z tego później wybierze. Zwiedzenie całego obiektu zajmuje nam większość dnia. Jest bardzo ciepło i wilgotno, płyniemy.
Z Pałacu chcemy dojechać na Tienanmen, ale na przystanku nie ma żadnej rozpiski który autobus tam jedzie, tzn możne rozpiska jest ale znowu w krzaczkach. Jakoś się dogadujemy, trochę na migi reszta po polsku. Tak po polsku, ponieważ nikt i tak nie rozumie angielskiego wiec nie ma znaczenia po jakiemu się mówi. My mówimy po polsku oni odpowiadają po chińsku jest dużo śmiechu i jedziemy autobusem do metra a potem już z górki. Tienanmen, słynny największy plac publiczny na świecie. Dzisiaj tylko spacerek po placu i idziemy szukać jedzenia. Zaplanowaliśmy na dzisiaj kaczkę po pekińsku i szukamy. Tuz obok placu kolejna dzielnica biedy czyli hutongow- Qianmen. Ta dzielnica zostanie w najbliższym czasie bardzo zmieniona. Prace wyburzeniowe posuwają się a wszystko co jeszcze nie jest wyburzane, jest od placu i głównych ulic odsłonięte wielkimi kolorowymi bilbordami.
Przy głównej ulicy dostali chyba przykaz żeby nie wpuszczać turystów. W restauracji pani nam grzecznie tłumaczy ze nie ma miejsc, mimo że pół lokalu jest wolne i twierdzi ze do końca tej ulicy miejsc nie ma w żadnym lokalu. Ok. Idziemy w hutongi. Kolorowo, dużo sklepików, bardzo dużo ludzi. Wbrew oczekiwaniom nikt tu na nas nie zwraca specjalnie uwagi i mimo ze to biedne dzielnice to nie ma obaw o jakiś napad. Znajdujemy knajpkę z kaczka po pekińsku. W głównej sali na dole też nas nie chcą posadzić (chyba na wypadek kontroli) ale jest miejsce na pietrze. Bardzo smaczna kaczka, do tego pierożki też niezłe i oczywiście Tsingtao. Doskonalimy technikę jedzenia pałeczkami.
Idziemy dalej w hutongi. Trafiamy na uliczkę- skansen. Kamieniczki z epoki Ming. Niestety już ciemno, chyba musimy tu wrócic. Przy okazji w jednym sklepiku postanawiam kupić zegarek bo mój odmówił współpracy. Podróbka Omegi z 320 Y po targach schodzi do 20 Y (ok 9 PLN). Kupuje, niestety okazuje się że zegarek nie chodzi (bateria pewnie do wymiany). Chłopaki mają ubaw. Bierzemy autobus jadący w naszym kierunku, ale że nie można się dogadać czy jedzie do nas okazuje się że skręca i nadkładamy trochę drogi. Przechodząc przez dzielnice biurowców i domów towarowych wpadamy na kawę do Sturbucks i dalej “z buta” do hotelu
Poniedziałek
Jedziemy na Wielki Mur. Metro 3 Y , Autobus 11Y, (lekkie problemy z lokalizacja dworca) potem przesiadka w Huairou na taksówkę do Mutienjang -100 Y w dwie strony z czekaniem na nas. Cena jak na lokalne warunki pewnie za duża, ale nie targowaliśmy się długo. Dojeżdżamy na miejsce po 0,5h. Na dole kramy z pamiątkami dla turystów. Pojawia się następny "wielki - mały problem". W toalecie na dole nie ma papieru toaletowego. Jak to komukolwiek wytłumaczyć? Mamy różne słówka zapisane po chińsku w przewodniku Pascala, mamy również obrazki zabrane z Polski, ale tego akurat nie. Znowu tłumaczenie po polsku, kupa śmiechu, ale w końcu się udaje. Mamy papier. Na wszelki pani zapisała nam krzaczkami po chińsku. Kupujemy wjazd na Mur z opcja zjazdu na dół letnim torem saneczkowym.
Jest pochmurno i wilgotno. Na górze wspaniale widoki, choć widoczność średnia. Postanawiamy przejść się trochę po murze. Początek fajny w dół a potem schody, schody i jeszcze więcej schodów. Na końcu odcinka mamy dosyć. Płyniemy, odpoczywamy zmieniamy koszulki. Wracając obfotografujemy okolice. Jest cicho, nie wiele ludzi. Dobrze ze nie przyjechaliśmy w weekend. Zjazd na dół na sankach. Super pomysł.
Wracamy do Beijing. Znowu na chwile na Tienanmen i idziemy przez hutongi do naszej skansenowi uliczki. Idąc na skróty zapuszczamy się w najwęższe zakamarki. W pewnym momencie nawet wchodzimy do jednego domostwa gdzie oglądamy dywany na sprzedaż. Oczywiście głownie po to żeby zobaczyć jak mieszkają ludzie w tych biednych dzielnicach. Jemy kolacje w lokalnym barze. Super pierożki!! Wracamy na Tienanmen również przez hutongi. Te uliczki w nocy robią jeszcze większe wrażenie. A mieszkańcy są bardzo sympatyczni, rozmowni i wcale nie natarczywi. Tienanmen w nocy tez wygląda nieźle. Kolejna seria fotek i wracamy na nocleg. Padamy.
Wtorek
Poranna pobudka, pakowanie i jedziemy na dworzec kolejowy zostawić plecaki i dalej do Zakazanego Miasta. Jest to zwyczajowa nazwa Muzeum Pałacowego, czyli zespołu pałaców Cesarza. Sporo ludzi, ale zwiedzanie przebiega sprawnie. O 16 jedziemy na dworzec. Już rano widok dworca spowodował ze szczeki nam opadły. Jest olbrzymi. Po drodze przejeżdżdzamy przez nowe dzielnice chińskiej stolicy. Wyglądają tak, ze każde duże europejskie miasto może pozazdrościć. Drapacze chmur, biurowce, szerokie, wielostrumieniowe drogi, estakady. A to wszystko w miejscu gdzie jeszcze nie dawno były hutongi.
Jedziemy dalej do Xian. Niestety miejsca mimo wcześniejszej rezerwacji były tylko na tzw. Hardseater, ale na szczęście z miejscówką. Czeka nas ciężka noc. 13 godzin w pociągu pełnym ludzi. Ci, co nie maja miejscówek stoją nad głową. Mało miejsca na nogi. Nie śpimy prawie wcale.
Środa
Rano jesteśmy w Xian. Hostel zarezerwowaliśmy już z Pekinu. Na miejscu okazuje się ze jednak coś było nie tak i nasza rezerwacja została skasowana. Zamiast trojki, możemy się przespać w dormitorium. Po krótkiej dyskusji bierzemy to, żeby się przespać, choć trochę, a potem ma się znaleźć czwórka. Padamy i zasypiamy. Koło południa znajduje się trojka dla nas, ale w innym hostelu. Jedziemy. Nawet lepiej, bo w samym centrum, wszędzie blisko. Spotykani backpakersi w hostelu mówią że od kilku dni nie ma żadnych biletów na pociąg w jakimkolwiek kierunku. Ups! Może jednak się uda. Traktujemy to, jako priorytet. Próbujemy w biurze sprzedaży biletów w mieście. Są bilety! Ale tylko Softseater, czyli znowu siedzące i do tego w pociągu gorszej klasy, a czeka nas 17 godzin do Chengdu. Trudno, nie ma innego wyjścia. Kupujemy.
Zwiedzanie zaczynamy od świątyni po za murami starego miasta- Baxian Gong.
Przed świątynia targ staroci. Chłopaki kupują pierwsze pamiątki. Świątynia bardzo ładna, cicha i klimatyczna. Trafiamy przy okazji na koncert lokalnych mnichów i mniszek, który jest tylko 2 razy w miesiącu. Po mieście poruszamy się taksówkami, są tanie a przy podziale na 3 prawie za darmo. Należy jednak pamiętać żeby zawsze jechać na licznik i za pomocą lokalnej mapy kontrolować trasę, szczególnie w końcowej fazie. Często zdarza się ze będąc już prawie u celu taksówka skręca w zupełnie innym kierunku i próbuje zrobić kółko. Wieczorem idziemy do dzielnicy muzułmańskiej tuż za Bramą Bębnów.
Uliczki starych drewnianych domów. Pełno, sklepików, herbaciarni, knajpek. Trochę za turystycznie, ale ładnie. Szukając czegoś do jedzenia trafiamy na Chińczyka, który na miejscu robi ciasteczka z manny z cukrem, dżemem i orzechami. Próbujemy. Niezłe. Postanawiamy zjeść w lokalu, w którym nie ma menu po angielsku. Zamówienie i rozmowa o daniach to niezła zabawa. Czekamy niecierpliwie na posiłek. W międzyczasie wysiada światło w lokalu, wiec na mięso nie mamy szans, ale dostajemy pyszny ryż z warzywami. Bardzo miła obsługa. Chińczycy generalnie nie mówią po angielsku, ale ponieważ młodzi ludzie mają w szkole lekcje angielskiego więc bardzo chcą to przy każdej nadążającej się okazji to praktykować. Z reguły strasznie kaleczą i ciężko zrozumieć, o co chodzi, ale jest wesoło. Kelnerki w restauracji za wszelka cenę chciały obsługiwać nas używając angielskiego. Skończyło się na kilku słowach.
Czwartek
Dzisiaj główna atrakcja miasta Xian. Zwana ósmym cudem świata Terakotowa Armia. Zwiedzamy oddzielnie, bo nie wszyscy chcą wstać wcześnie rano. Armia jest częścią grobowca (prawdopodobnie całego podziemnego miasta) cesarza Qin Shi Huanga, władającego w 3 wieku pne. i inicjatora budowy Chińskiego Muru. Dojazd 40 km autobusem lub busikiem za 7 Y. Zwiedzanie zajmuje ok 2h. plus ok 0,5 h na kurhan Cesarza. Po południu jeszcze jedna świątynia i kolacja w dzielnicy muzułmańskiej.
Wieczorem wyjazd do Chengdu. Miejsca wyglądają tak jak w pociągu do Xian, ale ludzi jeszcze więcej, ten pociąg jedzie aż do Kunming i wiele z nich spędzi tutaj 40 h. Niedowiary. Próbujemy spać na zmianę. Udaje się przynajmniej po 2-3 godziny snu.
Piątek
Dobijamy popołudniu do Chengdu. Poznane w Chengdu Niemki, które przyjechały wcześniej zarezerwowały nam hostel. Taksówkarz dowozi nas bez problemów. Sebastian jest przeziębiony od 2 dni, ale dzisiaj czuje się fatalnie. Odpoczywamy. Pranie, Internet. Pogoda w kratkę, ciepło, ale od czasu do czasu leje. Kupujemy bilety na syczuańska operę i wieczorem jedziemy zobaczyć widowisko. Robi wrażenie, szczególnie to, z czego słynie syczuańska opera, czyli zmiana masek przez aktorów w ciągu ułamku sekundy.
Zaczynamy tydzień 2
Sobota
7 rano jedziemy obejrzeć Pandy. W Chengdu znajduje się Centrum Rozmnażania Pand. Olbrzymi park, gdzie te wielkie czarno-białe misie i ich mniejsze czerwono-rude lisopodobne rodzeństwo, żyją na sporych terenach i można w miarę blisko podejść do nich. Warunek jest jeden, trzeba być rano, przed lub w trakcie karmienia. Potem zasypiają i wyglądają jak wypchane. Wyjazd zorganizowany przez hostel kosztuje 70Y od głowy. Zwiedzanie zajmuje nam przedpołudnie. Po powrocie do Hostelu Sebastian pada powalony chorobą do łóżka. My idziemy połazić po mieście, cos zjeść i na Internet. Dochodzą informacje o trzęsieniu w Yunnanie. Sprawdzamy na mapie, bo wybieramy się do Yunnanu. Całe szczęście nie będziemy blisko. Idziemy z Piotrem coś zjeść. Wchodzimy do cukierni kupić słodycze. Niestety nie bardzo są w naszym guście, w większości słonawe i tłuste. Lądują w koszu. Pod wieczór już we trzech zwiedzamy park ludowy, zaliczamy herbaciarnie i obowiązkową fotkę pod pomnikiem Mao.
Trafiamy do dzielnicy handlowej. Szczęki znowu przy ziemi. Tak kolorowych ulic trudno szukać w Londynie czy Paryżu, nie mówiąc o naszych miastach. Kupuje maskę syczuańska. Wracamy. Właśnie minął tydzień podroży.
Niedziela
Rano jedziemy na dworzec autobusowy i dalej autobusem do Dali (40 Y) ok 2h. Na miejscu łapiemy miejscowa autobus i jedziemy do centrum gdzie powinna być przystań. Bez problemu. Co raz lepiej nam idzie poruszanie się? Kupujemy bilety na statek wycieczkowy i płyniemy obejrzeć słynny posag Buddy z Lehman. Największy na świecie (podobno) posag Buddy. Ok 72m. Oczywiście seria fotek I dobijamy do brzegu. Na lokalnym targu kupujemy drobne pamiątki i idziemy cos zjeść.
Szukamy jak zwykle knajpki gdzie nie ma angielskiego menu, bo to oznacza ze jedzenie jest dobre. Sebastian próbuje wybrać cos z krzaczków, ale i tak kończymy na migi i po polsku. Znowu jest wesoło I wzbudzamy sensacje w całym lokalu, pokazując na stolach u gości paluchem, co chcemy.
Jedzonko super, ale kurczak gong bao jest tak ostry ze chłopaki wspominają go jeszcze przez wiele dni.
Ok czas na dworzec. Taksówka, po krótkiej dyskusji jedziemy na dworzec autobusowy skąd jedziemy do Emei. Wszystko fajnie, jest dworzec, ale nie ten, na którym zostawiliśmy plecaki w przechowalni. Taksówkarz za nic nie rozumie, dlaczego nam się dworzec nie podoba i co od niego chcemy, bo stad tez jada busy do Emei. W końcu jedziemy szukać “naszego” dworca. Po drodze widać wesołe miasteczko z kolejka górska. Autobus I tak nam już uciekł a następny za 3 h. Decyzja jest szybka jedziemy do wesołego miasteczka. Taksówkarz już w ogóle nie rozumie, co chcemy, ale nas wysadza.
Zaliczam z Sebastianem kolejkę górska z pętlą. Na samej górze Sebastian pyta o stan techniczny. Rychło w czas. Kolejny taksówkarz dowozi nas na właściwy dworzec. Godzinę później jesteśmy w Emei, z tamta taksówka do Banguo, gdzie rozsiadamy się w Tedy Bear Café. Hostel z duża ilością backpackersow. Uzyskujemy sporo praktycznych informacji dotyczących wejścia i wjazdu na Emei Shan. Święta góra buddystów, to również mekka wszelkich podróżników łażących po górach. Wejście to 2 dni zejście min 1 dzien. My nie mamy tyle czasu. Wybieramy opcje łatwiejszą. Autobusem z Banguo za 30 Y jedziemy 2,5 h pod górę jak daleko się tylko da. Czyli do miejsca gdzie trzeba 1,5 dnia zasuwać na pieszo. Po drodze opłata za wstęp do parku narodowego. 120 Y. Poznana na dole Holenderka podpowiedziała żeby dać jakikolwiek dokument, jako legitymacja studencka. Podajemy z Sebastianem patenty nurkowe. Oglądanie dokumentów trwa dość długo, ale płacimy taryfę ulgowa 60Y. O dziwo Piotr tez, chyba z rozpędu, bo nie pokazał żadnego dokumentu. W autobusie musieliśmy powiedzieć ze jesteśmy nauczycielami i dlatego mieliśmy zniżkę, bo lokalni płacili pełna opłatę. Na górze jeszcze ok 30 min marszu z plecakami pod górę i docieramy do klasztoru buddyjskiego. Nocujemy u mnichów. Super klimat. Pokoje czyste. Łazienki brak (do mycia jest miska) a toaleta w budynku obok.. Koszt 50Y od osoby. Idziemy spać, bo rano wstajemy przed świtem.
Poniedziałek
Pobudka 4.30 Chcemy zdążyć na wschód słońca na górze i poorane modły. O 5.00 Jesteśmy już przy dolnej stacji kolejki gondolowej i o dziwo kolejka Chińczyków. Idzie sprawnie. Przed 6.00 Jesteśmy na szczycie. Mamy szczęście. Chmury są wysoko i widok porażający. (Ludzie, których spotkaliśmy wcześniej i byli tu 2 dni temu mieli 2m widoczności.) Warto było wstać. Zwiedzamy świątynie i okolice i jedziemy w dol. Wracamy do Banguo. Kolacje jemy w knajpce przy głównej ulicy. Menu po angielsku. Reguła się sprawdza, ohydne jedzenie. Dopychamy się w Teddy Bear Café kanapkami.
Wieczorem jedziemy do Emei i wsiadamy do pociągu da Panzihua. Z biletami było trochę kłopotu, ale zarezerwowaliśmy je jeszcze przed wejściem na Emei Shan. Czeka nas 12h podroży pociągiem, ale tym razem mamy Hardsleeper, czyli nasze kuszetki. Koszt 95Y mimo ze śpimy, bo kategoria pociągu jest jeszcze niższa, N to osobowy.
Wtorek
Ok 11.00 wysiadamy w Panzihua. Wyspani jak nigdy po podroży nocnej. Poinstruowani przez spotkana w Banguo Chinkę z Panzihua znajdujemy szybko autobus na dworzec autobusów dalekobieżnych. Za 3Y jedziemy przez cale miasto. Panzihua, która na mapie wygląda jak małe miasteczko, to całkiem spore miasto, a mostów na rzece jest 3 razy tryle, co w Warszawie. Koło dworca jemy obiado-sniadanie w knajpce lokalnej. Najpierw jednak oglądamy kuchnie i pokazujemy, co chcemy do jedzenia. Super smaczne. I szok… dla 3 osób z piwem 35Y. ( w przeliczeniu po 4 PLN na głowę). To są ceny lokalne, nie turystyczne.. Idziemy na dworzec. Autobus 90Y, trochę drogo, ale… okazuje się ze to sypialny, a podróż trwa 11h. Autobus jedzie piękna malownicza trasa przez góry. Po drodze mijamy pola ryzowe. Bardzo dobrze ze jedziemy w dzień, szkoda by było tych widoczków
Wieczorem docieramy do Lijiang. Miasto w górach, trochę jak nasze Zakopane. Starówka z przed 800 lat wpisana na listę UNESCO. Najpiękniejsze miasteczko, jakie do tej pory widzieliśmy. Wieczorem starówka jest pięknie oświetlona, pełno światełek, lampionów chińskich i… pełno turystów. Znajdujemy nocleg na starówce 160 Y za 3os pokój to, jak do tej pory, najtańszy nocleg.
Na kolacje idziemy do jednej z wielu restauracji pełnych ludzi i… ceny są lekko mówiąc duże. Piwo 25Y, czyli prawie tyle, co obiad dla 3 osób w Panzihua. Trudno.
Środa
Wstajemy z Sebastianem 6.30 i idziemy robić zdjęcia. O 7.00 Już na ulicach pełno ludzi. Śniadanko. Właścicielka knajpki mówi po angielsku i poleca nam wyjazd do wsi Wena. Pisze nam na kartce nazwy wsi gdzie mamy jechać. Zbieramy się i próbujemy złapać taksówkę do Wenhai. Nikt nie chce jechać, albo rzuca kosmiczna cenne. Co jest? Wreszcie jakiś minibus zgadza się zawieźć nas za 100Y.
Jedziemy. Przez Baisha, piękna wioska, ale dużo białych turystów. Dalej droga jest co raz ciekawsza. Wąska betonowa, potem szutrowa, piaszczysta, błoto, co raz wyżej, co raz ciaśniej, półka górska, serpentyny. Kierowca chyba nie zdawał sobie sprawy gdzie jedzie. Momentami musimy przepychać auto przez błoto. Po godzinie przecedzamy przez przelecz i w dole ukazuje się przepiękna dolinka.
Docieramy do wioski. Mimo ze to koniec świata to 20Y za wstęp do parku. Idziemy w wioskę. Klimat momentami jak w średniowieczu. Na miejscu jest jeden mały sklepik, gdzie można kupić wodę I ciastka ryzowe. Po 2h decydujemy się na powrót. Miało być twardo, powrót konno lub na pieszo, ale chyba nam się nie chce drałować 4h przez góry. Chcielibyśmy jeszcze odwiedzić Baisha. Namawiamy lokalnego wieśniaka, zęby nas podrzucił taka mała ciężarówka stojąca na polu. Po targach jedziemy za 100 Y. Chyba zrobił interes zżycia. W kabinie jest tylko miejsce na 2 osoby plus kierowca. Sebastian próbuje usiąść nam na kolanach. Zgłaszam się na ochotnika do jechania “na pace”. Po przejechaniu przeleczy, kierowca wrzuca luz i toczymy się całkiem szybko. Wrażenia jak na kolejce górskiej. Docieramy do Baisha. Podobno kiedyś stolica prowincji. Dziś mała wioska, ale bardzo ładna. Spotykamy słynnego Dr. O. Częstuje nas swoja herbatka, chwali się wycinkami z prasy, nawet polskiej. Mimo 83 lat ma świetna pamięć i płynnie mówi po angielsku. Rozmawia z nami o ewentualnych dolegliwościach i dla każdego miesza indywidualne zioła. Receptę stempluje pieczęcią, taka by to można było zawieźć zioła do Polski. Na koniec daje nam swój adres…. Email. Robimy pamiątkowe fotki. Za herbatkę nie ma ceny, ale na 100Y dr się krzywi. Ok dorzucamy 100, w końcu to słynna chińska naturalna medycyna. W Baisha kupujemy pamiątki, maski itp. Spotykamy Polaka mieszkającego na stale w Chinach. Wieczorem spotykamy się z nim w Lijiang przy piwie i zdobywamy kolejne przydatne informacje. Kupujemy bilety lotnicze na późniejszy przelot Kunming- Guilin, bo na niedziele zostało już tylko 7 miejsc (950y)
Czwartek
Rano pobudka przed 6.00 Oczywiście tylko fotomaniacy. Niestety hotel zamknięty na kłódkę. Aby się wydostać, przełazimy przez kilka podwórek sąsiednich budynków. Bijemy rekordy w ilości zdjęć. Potem wracamy spać. Sebastian, co raz bardziej chory, podejrzewamy zapalenie oskrzeli.. Dostaje antybiotyk i spij cały dzień. My idziemy kupić bilet na autobus do Dali na jutro. Przygotowujemy sobie wszystkie krzaczki i cały nasz chiński zęby wyjaśnić, dokąd i kiedy, a pani w okienku mówi płynnie po angielsku. Bilety są po 40y. Reszta dnia upływa na Internecie i odpoczywaniu. Wieczorem wypuszczamy się na stare miasto raz jeszcze, aby podziwiać kolorowe lampiony i iluminacje budynków. Lijiang jest piękny. Tutaj monady zostać stanowczo dłużej.
Piątek
Pobudka znowu o świcie, ale tym razem z powodu wyjazdu. Łapiemy taryfę i o 7.15 jesteśmy na dworcu. Autobus tym razem normalny. 4 godziny drogi do Dali i... wysiadamy w Xigou. Przejechaliśmy Dali o 15 km, bo zatrzymał się tylko na obwodnicy na chwile. Wracamy autobusem miejskim za 3y. Lokujemy się w Tybetan Lodge za 150Y za pokój. Całkiem fajne lokum w samym centrum. Jemy smaczna jagnięcinę i Sebastian idzie się kurować do pokoju, a my zwiedzamy miasto. Nie jest duże, ale ładne. Ludzie zupełnie inni z wyglądu. Kobiety w większości w strojach lub przynajmniej w fryzurach ludowych. Do tego ludność z mniejszości narodowej Yi w swoich strojach. W nocy miasto tez bardzo ładnie oświetlone.
Tydzień 3
Sobota.
Wstaje rano, aby postrzelać fotki o świcie. Chłopaki śpią. Sebastian mimo antybiotyków jest porządnie chory. Zostaje na dzień w pokoju. Jedziemy z Piotrem do Xizou. Autobus (10y) pełen ludzi ze wsi i przemieszczających się miedzy targowiskami. Mamy na pokładzie rury, kartony, worki z ziarnami i orzechami itp. Do samego Xizou docieramy ryksza motorowa 2y, która nazywamy Tuk Tukiem z racji podobieństwa do tych indyjskich. Zwiedzamy centrum kultury w jedynej odnowionej zabytkowej kamienicy (50Y), potem spory targ i miasteczko. Jest sporo zabytkowych kamienic, ale ich stan jest fatalny. Lokalna dorożka jedziemy nad jezioro Erhai. Przejeżdżamy przez pola ryzowe i wioskę nieodwiedzaną przez turystów. Klimatycznie. Nad jeziorem oglądamy rybaków przy połowach i wracamy do Dali. W Dali drałujemy ok 2 km pieszo od autobusu do wejścia do 3 pagód i klasztoru. Ale bilet za wejście 122Y, chyba powariowali. Dajemy sobie spokój. Wracamy na obiad do hostelu. o 17 jedziemy na górę wyciągiem krzesełkowym. Warto podjechać Tuk tukiem do dolnej stacji za 5y, bo to kawałek. Jadąc krzesełkiem zwiedzamy lokalny cmentarz. Grobowce rozsiane są na całym zboczu góry. Z górnej stacji (2600) rozciąga się wspaniały widok na Dali i okoliczne miasteczka, jezioro Erhai i góry. Zwiedzamy klasztor. Mnisi twierdza ze, aby mieć szczęście i pokój powinniśmy się wpisać do ich księgi, co tez czynimy. Okazuje się ze chcą za to, co łaska po 100y, dostają po 10y. Idziemy nieco wyżej do schroniska Highlander Inn i oglądamy grotę taoistycznych medytacji. Jedziemy na dol., bo nam zamkną wyciąg.
Wystarczy atrakcji na dziś. Jutro w dalsza drogę. Sebastian nadal chory. W Guilin chyba będzie musiał iść do lekarza. Minął właśnie 2 tydzień
Niedziela
Wstajemy wcześnie. Miejski autobus do Xizou. Wysiadamy na dworcu autobusowym o 7.20 Mamy jeszcze 30 min. Kupujemy jedzenie na drogę, cale szczęście bilety już mamy. 7.40 Udajemy się do autobusu i... Bileterka nie chce nas wpuścić na perony. Cos mówi po chińsku, w końcu zabrała nasze bilety I gdzieś pobiegła. Konsternacja, bo mamy 10 min do odjazdu. Za chwile przybiega inna kobieta z naszymi biletami i każe nam iść za sobą. Okazuje się ze to nie ten dworzec autobusowy. Tutaj kupiliśmy bilety, ale nikt nam nie powiedział ze odjazd jest z innego dworca. Dla Chińczyków to było oczywiste. Ku naszemu zdziwieniu pani z dworca tłumaczy taksówkarzowi gdzie ma nas zawieźć i płaci mu za taksówkę. Gdyby u nas tak dbali o turystów… Walka z czasem. Mamy 6 min do odjazdu. Przejeżdżamy miasto w 15min, ale pani z dworca chyba zadzwoniła z informacja, bo autobus czeka na nas. Jedziemy do Kunming. W pierwotnym planowaniu trasy myśleliśmy ze to jakaś dziura na prowincji. Kunming to miasto 2 razy wielkości Warszawy. Na zwiedzanie nie mamy jednak czasu 1,5h wystarczy na obiad i spacer główna ulica. Jedziemy na lotnisko, które jest właściwie w środku miasta. Terminal krajowy (domestic) jest wielkości całego Okęcia po rozbudowie.. W samolocie do Guilin prawie sami biali, z czego 80% to Holendrzy, których w Chinach jest tak dużo, jakby byli 100mln narodem. W Guilin zgadujemy się z grupa belgijska i wynajmujemy busa do miasta a potem razem jedziemy busem do Yangshuo. Sebastian twierdził ze to wioska. Na miejscu okazuje się ze to kilkunastotysięczne miasteczko. Kwaterujemy się w Bamboo Inn.
Poniedziałek
Rano wychodzę na taras i widok zapiera dech. Wspaniale wzgórza porośnięte na zielono i otoczone mgła, rzeka, klimat jak w dżungli. Łazimy po mieście. Sporo turystów. Bardzo dużo sklepików i straganów z pamiątkami maskami, wachlarzami i cokolwiek można sobie wymarzyć. I o dziwo ceny są tutaj najlepsze, jakie widzieliśmy w Chinach, a to są ceny wyjściowe. Sebastian powoli dochodzi do siebie.
Zapisujemy się na kurs chińskiego gotowania. Nauczycielka, sympatyczna Chinka, zaczyna lekcje od zabrania nas na lokalny targ, gdzie mamy kupić niezbędne składniki. Zwiedzanie targu jest przeżyciem samym w sobie. Oprócz wszelkich niezbędnych przypraw, roślin i ziół, jak np. kwiat i korzeń lotosu, można tu kupić wszystko, co się rusza i daje zjeść (w rozumieniu chińskim). Są tu kaczki, kury, gołębie, żywe, świeżo zabite oraz upieczone. Kawałek dalej żywe żaby, które sprzedawca na naszych oczach zabija nożyczkami, idąc dalej jest stoisko z psami również zarówno żywe jak i psina w kawałkach. Jest cala alejka z rybami, węzami, (które są lokalnym przysmakiem), ślimakami, ropuchami i innymi czasem nierozpoznanymi żyjątkami. Kupujemy wołowinę i wieprzowinę, podobno i podobno świeże. Sama lekcja trwa ok 2h i sprawia nam dużo frajdy, a na koniec każdy je to, co ugotował. Dostajemy tez przepisy. To jest najfajniejsza kolacja w Chinach. Wieczorem jedziemy zobaczyć polowy ryb kormoranami. Rybak na łódce ma kilka kormoranów. Ptaki łowią ryby, a rybak natychmiast je wyłapuje i wyjmuje ryby z gardła kormorana, który łykając je w całości nie zdąża przesunąć ryby do żołądka. Ryba trafia do kosza a kormoran płynie łowić następną i tak w kolko.
Wtorek
Wysypiamy się nareszcie. Po śniadaniu pożyczamy skutery elektryczne (30y) i jedziemy zwiedzać okolice. Tuz za miastem zaczyna się prawdziwa chińska wieś. Pola ryzowe, chłopi, chińska, brązowe krowy i magiczne góry w tle tworzą bardzo urokliwy krajobraz. Asfaltowa droga wije się przez wioski. Dojeżdżamy do Baishy a potem do pięknego kamiennego mostu. Z stamtąd wracamy drugim brzegiem rzeki. Dróżka szutrowa przemienia się powoli w ścieżkę a potem groble pomiędzy polami uprawnymi. Jest na prawdę wąsko. Przekonuje się o tym na własnej skórze. Chcąc zrobić zdjęcie wiejskiego cmentarza zatrzymuje się i… nie ma podparcia na nogi. Spadam razem ze skuterem z grobli na pole. Niestety maszyna się nieco uszkodziła, lusterko. Licznik, tablica rejestracyjna są połamane. Sebastian pomaga wtargać skuter na groble. Jedziemy dalej. Nie wiadomo, czemu chłopaki jada już na końcówce akumulatorów. Dojazd do Yangshuo wygląda tak ze holuje swoim rozbitym skuterkiem obie rozładowane maszyny. W mieście najpierw oddajemy sprawne rozładowane skutery, zęby odzyskać za nie kaucje a potem dopiero rozbitka, no I zaczęła się awantura. Nie dość ze właściciel wypożyczalni oznajmił przepadek kaucji (spodziewaliśmy się tego) to jeszcze chce 500 Y dopłaty na naprawę. Przesadził sporo, ale jest uparty. Straszy nas policja. Wychodzimy I awantura przenosi się na środek głównej ulicy. On krzyczy, my początkowo spokojnie, ale nerwy tez puszczają, tym bardziej ze dochodzi do drobnych rękoczynów. Dookoła zebrał się niezły tłumek. W końcu proponuje ze dopłacę 100Y i albo bierze to albo nie dostanie nic. Działa. Wieczór spędzamy w lokalnych knajpkach i na Internecie.
Środa
Yangshuo nadal. Pożyczamy rowery i jedziemy na wieś z planem spływu rzeka. Tutaj to się nazywa Bamboo rafting. Po negocjacjach udaje nam się wynająć 2 tratwy za 200Y. Na tratwie jest miejsce dla 2 osób i flisaka. Spływ bardzo spokojny urozmaicony licznymi progami rzecznymi. Pływające również na tratwach bary oferują zarówno jedzenie jak i zimne piwko. Piękna upalna pogoda, korzystamy opalając się na tratwach i kapiąc w rzece. Spływ trwa ok 2,5h. Potem dalej na rowerach jedziemy do Jaskini Wodnej. W okolicy jest sporo jaskiń, które można zwiedzać, ale ta podobno jest najfajniejsza. W kasie kupujemy bilety i mimo ze cena jest oficjalna udaje nam się nieco utargować. (Płacimy po 130Y). Rowery zostawiamy przy kasie i dalej dojazd busikiem ok 4 km polna droga. Jaskinia jest naprawdę potężna, miejscami ok 50m wysoka i bardzo długa. Wewnątrz miedzy innymi olbrzymi wodospad i podziemna rzeka oraz główna atrakcja, możliwość kąpieli w błocie, której nie mogliśmy sobie odmówić.
Wychodzimy i okazuje się ze padało ostro i jeszcze się błyska. Jest już późno a Piotr ma dzisiaj autobus do HongKongu. Przy kasie Sebastian zauważa kapcia w przedniej oponie roweru.. Piotrek jedzie szybko w kierunku miasta a my telepiemy się z niesprawnym rowerem. W końcu nie da się go nawet prowadzić, a zrobiło się ciemno. Łapiemy stopa. Kierowca zgadza się zabrać tylko jeden rower i jedna osobę. Wiec zostaje sam na drodze. Robi się upiornie. Ciemno, nie mam nawet latarki, od czasu do czasu się błyska i oświetla okoliczne góry. Do Yangshuo jest nieco dalej niż się wydawało. Przed miastem dopada mnie monsunowa ulewa. Najpierw pojedyncze olbrzymie krople, a potem już ściana wody. Okazuje się ze Piotrka ulewa złapała w mieście, a Sebastiana jak wysiadał z samochodu. W efekcie wracamy do hotelu w odstępach 10min totalnie przemoczeni. Piotrek po przebraniu zegna się i w drogę do HK. 10 Godzin w sypialnym autobusie nie powinno być źle. Zostajemy we dwóch z Sebastianem.
Czwartek
Pada od rana. Pałętamy się po mieście raczej bez celu. Wycieczka na wieś nie ma sensu. Zwiedzamy bazarki. Sebastian zalicza wycieczkę łódką w górę rzeki, ja testuje chiński masaż stop i akupresurę., Naprawdę pomaga.
Piątek
Pada. Wstajemy bardzo późno. Trzeba się stad ewakuować, bo jak pada nie ma, co robić w Yangshuo po za siedzeniem w pubach. Niestety wieści pogodowe są słabe. W Macau i Hongkongu, gdzie mieliśmy dalej jechać szaleje tajfun, na wschodzie Chin, czyli w dalszej części wycieczki, monsunowe ulewy. Fajne perspektywy. Piotrek donosi już z Shanghaju, ze dotarł do HK z przygodami i 5h opóźnieniem a z powodu tajfunu, ledwo udało mu się odlecieć do Shanghaju. Dzień bardzo leniwy. Jutro wieczorem chyba jednak spróbujemy dostać się do Macau. Tajfun podobno odpuszcza
Niedziela ( kurcze gdzieś nam UMKNĘŁA sobota)
Nadal jedziemy. Podróż jest dużo gorsza niż przypuszczaliśmy. Po pierwsze droga z Yangshuo do Kantonu jest w strasznym stanie wiec trzęsie niemiłosiernie. Po drugie miejsce z tyłu to nie był dobry pomysł, bo tu trzęsie jeszcze bardziej. Po trzecie miejsce na dole z tylu to był jeszcze głupszy pomysł, bo pomiędzy łózkami jest wysoka podłoga i kierowca sprzedał dodatkowe bilety na te miejsca próbując wcisnąć tu jeszcze 2 Chińczyków. Daliśmy im szybko do zrozumienia ze się nie zmieszczą, poszli spać z przodu. Po czwarte z powodu remontu drogi są tzw. mijanki, co powoduje ze stoi się w kilometrowych wielogodzinnych korkach i droga zamiast 12h trwa 22h. Delta Rzeki Perłowej mimo, ze na planie ma zaznaczone tylko drobne miejscowości jest tak na prawdę jednym wielkim terenem zabudowanym, gdzie nie widać granic pomiędzy miejscowościami. I dopiero tam zaczyna się autostrada. Docieramy do Zhuhai- Chińskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej graniczącej z Macau o 19.00. Okazuje się ze Zhuhai to nie jest miasto tylko grupa miast i wysiedliśmy nie przy samej granicy. Do granicy musimy jeszcze dojechać miejskim autobusem ok. 20min. Jesteśmy głodni i zmęczeni, ale postanawiamy najpierw przekroczyć granice. Przejście graniczne, mimo ze Macau należy do Chin wygląda jak każde przejście międzypaństwowe. Należy wypełnić formularz wyjazdowy po stronie chińskiej a następnie wjazdowy po stronie Macau (niby tez chińskiej). Przejście graniczne zorganizowane jest bardzo dobrze. Dziesiątki okienek i mimo bardzo dużej ilości ludzi idzie dość sprawnie. Ok. po stronie Macau wymieniamy pieniądze na lokalne, kurs prawie 1:1 z Yuanem (RMB). Bierzemy autobus opisany w Pascalu i jedziemy do centrum. Łazimy po hotelach opisanych w przewodniku, ale albo nie ma miejsc, albo za nory chcą jakieś niebotyczne pieniądze. W większości pokoje oferowane nie maja okien za to maja grzyba. Lokujemy się w hotelu Central, bardzo obskurnym wielopiętrowym hotelu przy głównej ulicy. Pokój bez okien, ale z łazienka za 250 Patacas. Ciemno i wilgoć, ale w miarę czysto. Kapiemy się szybko i idziemy poszukać czegoś do jedzenia. Podobno na ulicy biegnącej wzdłuż brzegu są fajne knajpki. Kiedy tam docieramy, jesteśmy już bardzo głodni. Akurat w telewizji leci transmisja z wyścigów F1 z pierwszym startem Kubicy. Siadamy i oglądamy. Okazuje się że siedzimy tuz koło byłego toru F1 w Macau. Po kolacji idziemy połazić chwile po mieście, zaglądamy do kasyn, ale okazuje się ze przyjmują tylko dolary Hongkongu. A tak chcieliśmy pograć. Wracamy do hotelu, w końcu jesteśmy już ponad 24h na nogach.
Poniedziałek
Jedziemy rano na przystań promowa i zostawiamy tam plecaki w przechowalni. Rozpoczynamy zwiedzanie Macau i poszukiwanie śniadania. Niestety ze względu na poniedziałek dużo rzeczy jest zamkniętych. Np. kolejka na górę Guia. Znajdujemy mila kafejkę w mieście gdzie jemy śniadanie. Zwiedzamy fajny park Lou Lim Ieoc i cmentarz San Miguel, następnie twierdze do Monte i ruiny kościoła Sao Paulo, docieramy nad zatokę i łapiemy autobus jadący na wyspę Taipa.
Na Taipie zwiedzamy Taipa Village, jedyna stara część wyspy i próbujemy znaleźć autobus na wyspę Coloane, co nie jest łatwe. Wchodzimy na piwo do angielskiego pubu, gdzie właściciel instruowany przez żonę telefonicznie tłumaczy nam jak możemy dojechać na Coloane. Jedziemy. Wysiadamy po drodze, chcąc zwiedzić miejscowość Coloane Village i świątynie po drodze a potem z buta ruszamy w kierunku największej plaży. Ponieważ jest dość daleko znowu łapiemy autobus po drodze. Plaza okazuje się dużym niewypałem, jest ciemna, pusta i mało atrakcyjna. Idziemy cos zjeść do restauracji Fernando, która polecił nam Anglik na Taipie. Zamawiamy smażone krewetki, które okazują się być najlepszymi krewetkami z całej podroży. Wspominamy je jeszcze wiele razy. Wracamy na przystań promowa już po zmroku, robiąc nocne fotki Macau.
Łapiemy ostatni prom do Hongkongu (20.30) za 160 HKS. Prom płynie z prędkością 47 węzłów. Pytanie: to, z jaką prędkością płynna wodoloty odrzutowe? Wpływamy do HK do przystani na Kowloon podziwiając nocna panoramę Hongkongu. Widok jest jednym z najpiękniejszych, jakie sobie można wyobrazić. Z przystani nie daleko na pieszo do Natan Road miejsca gdzie chcemy nocować. Szybko znajdujemy opisane w Pascalu Chunking Mansjon. Jest to kilka wieżowców oznaczonych literami, każdy ma 16 pięter i na każdym piętrze jest inny hotel. Na dole pełno naganiaczy, każdy oferuje najlepszy i najtańszy hotel. Wszyscy są z Afryki albo z Indii. Postanawiamy nie ulec namowom i zacząć szukać systematycznie. Tzn. Jedziemy na 16 piętro w budynku A i będziemy schodzić po piętrach. Na 16 piętrze znajdujemy Travellershostel. Prowadzony przez Chińczyka hostel. Właściciel mówiący po angielsku, wewnątrz sami biali backpackersi, kafejka internetowa z szybkim łączem, oferowany 2 osobowy pokój za 120 HKS łazienka obok, czysta. Decyzja zapada szybko, dalej nie szukamy.
Wtorek
Jedziemy promem na wyspę. (8y) Zjadamy śniadanko i postanawiamy zwiedzić City. Jedziemy na górę miasta za pomocą ciągu 20 zestawów ruchomych schodów. Świetny patent. Do 10.30 Chodzą w dół zawożąc ludzi do pracy a potem w górę. Można wjechać na najwyższa ulice w mieście. Dalej schodząc w dół przechodzimy przez Zoo i Ogród Botaniczny. Na dole łapiemy autobus do Aberdeen i jedziemy tunelem na druga stronę wyspy. Aberdeen już dawno straciło swój małomiasteczkowy charakter, ale jest tu ciszej i nieco spokojniej. W środku miast duży port za 80y wynajmujemy łódeczkę na godzinna wyprawę po porcie. Oglądamy łodzie mieszkalne, oraz pływające restauracje, a także marine z luksusowymi jachtami.
Kolejny autobus dowozi nas do Stanley, miejscowości położonej bardziej na wschód. Po drodze mijamy piękne plaże i postanawiamy przyjechać tu jutro trochę odpocząć. W Stanley jest duży bazar z pamiątkami, obrazami itp. Sprzedają np. pałeczki grawerowane imieniem i napisem Hongkong. Łapiemy kolejny autobus i jedziemy znowu na północna stronę wyspy do metra i metrem do dzielnicy Casaway Bay. Dzielnica handlowo restauracyjna z wielkim parkiem Victorii gdzie są liczne boiska oraz ścieżki do joggingu. Jemy kolacje w knajpce specjalizującej się w makaronach ryzowych. Całkiem smacznie. Wracamy do centrum piętrowym tramwajem, które jeżdżą tutaj wydłuż całego miasta. Wracamy promem robiąc zdjęcia nocnej panoramy Hongkongu. Na drugim brzegu znajdujemy miejsce do robienia fotek i spędzamy tam 0,5h trzaskając zdjęcia w różnych ustawieniach. W hotelu prysznic i postanawiamy zwiedzić Kowloon i pobliskie sklepy. Niestety po 23.00 większość jest zamkniętych.
Środa
Jedziemy na wyspę tym razem metrem. Wjeżdżamy specjalnym tramwajem podobnym do naszej kolejki na Gubałówkę na tzw. Peak. Czyli wzgórze górujące nad miastem skąd rozpościera się piękny widok na Hongkong. Jemy śniadanie robimy fotki i jedziemy w dół i dalej metrem na wschód do stacji xx. Dalej autobusem do Shek O. To mała miejscowość na południowo wschodnim krańcu wyspy. Atmosfera jak na greckich wyspach. Cicho, spokojnie, piękna plaża, knajpki i pole golfowe. Docieramy tam już około 13.00. Popołudnie na plaży. Woda bardzo ciepła. W lokalnej knajpce jemy pyszne krewetki i langustę. Wieczorem wracamy na Kowloon.
Czwartek
Wymeldowujemy się z hotelu pozostawiając plecaki na przechowanie. Jedziemy na zakupy. Na Kowloon począwszy od stacji metra Mong kok zaczynają się ulice handlowe. Panuje tu dość wąska specjalizacja. Jest ulica tzw. elektroniczna czy li ze sprzętem wszelkiego rodzaju, ulica z ciuchami dla kobiet, torebkami, paskami itp., ulica z artykułami sportowymi od butów sportowych po specjalistyczny sprzęt wyprawowy ulica ze zwierzętami, rybkami i całym osprzętem. Można tu kupić wszelkie rybki i rośliny do akwariów morskich. Jest cala ulica kwiaciarni a na końcu ulica tylko handlarzy ptaków. Zajmuje nam to całkiem sporo czasu. Wracamy jeszcze do nas porównać ceny. Ja jeszcze na chwile wracam na ulice elektroniczna kupić telefon i wyjazd. Jedziemy do Shenzen gdzie mamy obiecana imprezę z Karaoke. Pociąg do granicy jedzie 40 min. Mieliśmy tam być na 19 a już jesteśmy spóźnieni. Na granicy tłum ludzi, kolejna godzina i jeszcze poszukiwanie hotelu. Docieramy metrem w okolice gdzie są opisane w Pascalu hotele. W Shenzen niestety nie ma tanich hoteli. Kwaterujemy się w Airport Hotel 3*. Docieramy na imprezę ok. 23.00. Towarzystwo jest międzynarodowe, głównie Irlandzko-amerykańskie. Zmieniamy lokal, ale karaoke nie udaje się znaleźć. Wracamy późno do hotelu.
Piątek
Mimo, że Irlandczycy obiecali dzisiaj imprezę z karaoke (jutro nie musza pracować) oraz nocleg, postanawiamy zwinąć się dzisiaj w dalsza podróż. Jedziemy na dworzec i próbujemy kupić bilety w pasującym nam kierunku. Ustaliliśmy że jedziemy tam gdzie pociąg dojeżdża o 20.00. Niestety raczej nie ma na to szans. W ogóle jest problem z miejscami. Nie ma ani do Nanchangu ani do Huangshan. Bierzemy pociąg do Ganzhou, ale dopiero o 21.30, Całe szczęście sypialny, a na miejscu jest o 5.30. Mamy wiec sporo czasu. Jemy w knajpce na dworcu. Sprawdzamy w Pascalu, co tu można zwiedzić. Jest! Rosyjski lotniskowce Mińsk. Takiej atrakcji gdzie indziej nie znajdziemy. Jedziemy autobusem opisanym w przewodniku. Po 0,5h docieramy na miejsce. To pozostałość po rosyjskiej bazie wojskowej, a ten lotniskowiec to chyba został przekazany Chińczykom, bo nie było go sensu zabierać. Ale wrażenie fajne. Na pokładzie są torpedy i wiele typów rakiet, samoloty i śmigłowce. I mimo że jest on dużo mniejszy niż obecne lotniskowce i tak robi wrażenie. Wracamy na dworzec. W pociągu dowiadujemy się że jedzie dalej do Ji’an, co nam pasuje. Próbujemy dokupić bilet, co nie jest takie proste, bo dziewczyny obsługujące poszczególne wagony nie mówią ani słowa po angielsku. W końcu udaje się przy pomocy jednego z pasażerów
Sobota
Do Jian docieramy ok. 7.30. Postanawiamy zwiedzić miasto, które prawie nie jest opisane w przewodniku, a ma kilka milionów mieszkańców. Jednak najpierw idziemy kupić bilet do Nanchangu. Tutaj nikt nie mówi w żadnym języku po za chińskim. Całe szczęście znowu ktoś w kolejce cos kaleczy po angielsku i na pomaga. Okazuje się ze pociąg do Nanchangu jest za 20min a potem dopiero wieczorem. Rezygnujemy ze zwiedzania Jian i jedziemy do Nanchangu. O 11.30 Jesteśmy na miejscu. Ponieważ jest to miasto opisane, jako nieciekawe, postanawiamy jechać dalej. W tym celu idziemy na dworzec autobusowy, wzbudzając ogólną sensacje w mieście. Białych nie ma tu wcale a ludzi z plecakami to chyba widza pierwszy raz w życiu. Do dworca jest ok. 2km po drodze jemy w lokalnej restauracji Gdzie sensacja jest jeszcze większa i wszyscy patrzą, co zamówimy i jak będziemy jedli. A idzie nam to, co raz lepiej. Szczególnie zdanie „Szefowa, dwa piwa, zimne, tylko szybko” mamy opracowane do perfekcji. Jedzenie pałeczkami tez nie nastręcza problemu, wiec sytuacja w lokalu wraca do normalności. Szukając dworca, spotykamy Chinkę mówiąca po angielsku. Właściwie jak w większości przypadków to ona nas zaczepia, chcąc pogadac po angielsku. Ludzie tutaj bardzo chcą się uczyć a w szkole maja małe możliwości. Poznana dziewczyna mówi ze to pierwszy raz, kiedy ma możliwość pogadać po angielsku z obcokrajowcem. Pomaga nam bardzo przy zakupie biletów i znalezieniu autobusu. Mówi, ze po powrocie do szkoły będzie mogła się pochwalić ze nas spotkała. Jedziemy dalej do Jingdezhen, stolicy chińskiej porcelany, gdzie właściwie chcemy się tez tylko przesiąść. Podróż trwa 4h. Wysiadamy na dworcu autobusowym i chcemy kupić bilety do Tunxi czyli Huangshan Shi. Szybko znajduje się znowu jakaś samozwańcza samarytanka gadająca po angielsku i tłumaczy, że musimy się udać na dworzec kolejowy, lapie dla nas taksówkę i tłumaczy kierowcy, dokąd ma nas zawieźć. Ok. łatwo poszło. Na dworcu kupujemy bilet na 19.30, bez miejscówek, ale podobno to tylko 4-5h. Mamy trochę czasu wiec idziemy do miasta zostawiając plecaki w przechowalni. Docieramy na główny plac. W mieście widać ze to miasto porcelany. Nawet latarnie są z niej zrobione. Na głównym placu sporo ludzi. Dzieci uczą się tu jeździć na rolkach. Nie mamy za wiele czasu, musimy wracać. Odbieramy plecaki idziemy na dworzec i… okazuje się ze nasz pociąg ma 2h opóźnienia i będzie o 21.30. Oczywiście zanim się tego dowiedzieliśmy było trochę nerwówki, ale znowu znalazł się ktoś, kto rozumiał angielski. Plecaki znowu do przechowalni i jedziemy poszukać czegoś do jedzenia. Na głównej ulicy jest mnóstwo sklepów, ale żadnej knajpki. Mam już dosyć leżenia. Ledwo idę. Postanawiam zjeść w KFC. Sebastian upiera się ze nie. Znajduje knajpkę gdzie przyrządza się dania samemu w woku zamontowanym w stole. Pod spodem jest butla z gazem a w środku oliwa przyprawiona na ostro. Ja wole KFC. Kiedy jem dostaje smsa? „Choć tu z książką, bo nic nie zjem”. Okazuje się ze nie tak łatwo dogadać się, co chce sobie usmażyć. Nie pomogła nawet wizyta w kuchni. Przy pomocy słownika z przewodnika Pascala udaje się zamówić krewetki. Podobno nawet niezłe po usmażeniu. Docieramy na dworzec. Tym razem pociąg nie ma już opóźnienia. Nasz znajomy gadający po angielsku Chińczyk okazuje się być Koreańczykiem studiującym filologie chińska. Ponieważ też jedzie w Żółte Góry, pyta się czy może z nami podróżować. Jasne! Będziemy mieli tłumacza. W pociągu tłok a my nie mamy miejscówek. Koreańczyk chce szukać miejsc, ale my mamy plan na wagon restauracyjny. Tam zawsze można usiąść. W wagonie impreza. Lokalni Sokiści wypili już karton piwa wiec jest wesoło. Zamawiamy browarni. Sebastian wzbudza aplauz otwierając butelka o butelkę, w Chinach tak nie umieją. Podróż płynie w wesołej atmosferze. Wyciągamy karty. Jeden z Chińczyków uczy nas grać w chińskiego pokera. Bez tłumacza byłoby ciężko, ale, od czego mamy Koreańczyka. Docieramy po północy do Huangshanshi. Hotel znajdujemy od razu a właściwie hotel nas sam znajduje. Naganiaczka oferuje hotel 2os pokój z łazienka i Klimą 100m od dworca za 100y. Bierzemy. Koreańczyk tez kwateruje się w naszym hotelu. Ustalamy z nim wyjście w góry na 9.00. To była ciężka podróż. W sumie 28,5h, 2 pociągi, 2 autobusy, 5 miast. Koniec 4 tygodnia.
Niedziela
Wstajemy po 9.00. Właścicielka hotelu załatwia busa do Tangkou. 13 juanów, 60 km to 2h drogi. W Tangkou jemy śniadanie. Kolejny bus za 20 juanów do dolnej stacji kolejki. Ciguang ge. Przy pomocy naszego koreańskiego kolegi wszystko idzie szybciej. Kupujemy bilety wstępu (200y) Wybieramy wariant pieszy. Sebastian twierdzi ze kolejka jest dla mięczaków. Po niecałej godzinie zmienia zdanie. Wejście jest bardzo strome a do tego jest bardzo gorąco. Początkowo chcieliśmy iść opcje trasy zachodniej przez szczyt Tiandu, ale na rozwidleniu tylko Koreańczyk wybiera ten wariant. Po pierwsze jest to prawie pionowa wspinaczka i godzina drogi więcej, po drugie przewodnik Pascala opisuje trasę, jako nie dla ludzi z lekiem wysokości. Dobrze ze po drodze jest mnóstwo sprzedawców wody, napojów i owoców. Idziemy dalej po kolejnych 3 godzinach wspinaczki docieramy do Yuping Lou. Na miejscu piękna panorama gór. Jest tu jednocześnie najbardziej znana sosna w Chinach, umieszczana na wielu zdjeciach i publikacjach. Każdy chce sobie tutaj zrobić zdjęcie, ale ze przewija się to kilkaset tysięcy ludzi dziennie nie jest łatwo. Cale szczęście jak prawie wszystko w Chinach nawet kolejka ludzi do zdjęcia z drzewkiem jest zorganizowana i sterowana przez policjanta. Spotykamy Koreańczyka. Idziemy razem dalej. Zwiedzamy kolejne szczyty i pokonujemy kolejne setki, tysiące schodków.
Robi się późno. Obserwujemy piękny zachód słońca, robimy kolejne fotki. W tych górach nie ma schronisk tylko Hotele. Wszystkie drogie i wszystkie pełne. Znaleźliśmy jeden pokój za… 9000y chyba nieco za drogi. Łazimy po ciemku po górach szukając noclegu. Cale szczęście mamy latarki. Właściwie to my mamy śpiwory i jak nic nie znajdziemy to możemy przespać się na trasie, ale Koreańczyk nie ma śpiwora. Szukamy dalej. W końcu w hotelu Xihai są jakieś miejsca. Podobno w wieloosobowym pokoju z łazienką na piętrze za 100y od głowy. Bierzemy. Okazuje się ze to nawet nie pokój tylko łóżka stojące na korytarzu. Trudno. Poznajemy tez dwu Chińczyków mówiących słabo po angielsku. Po krótkiej rozmowie okazuje się że mówią po angielsku, bo są nauczycielami angielskiego w szkole. Nic dziwnego że tu taki poziom tego języka. Tym bardziej ze jak mówią każde dziecko ma codziennie lekcje angielskiego 45min w 50osobowej grupie. Nie ma szans żeby tak nauczyć ludzi języka.
Poniedziałek
Wstajemy 4.30. Chcemy zobaczyć wschód słońca. Wychodząc z hotelu do głównego szlaku dylemat, w prawo czy w lewo. Grupy turystów przemieszczają się w obie strony. Ja chce iść w prawo, bo wg Pascala powinniśmy iść w prawo do Beihai ponoć tam jest najlepszy widok na wschód słońca, Chińczycy chcą iść w lewo, bo tam jest wysoko i będzie dobrze widać. Koreańczyk idzie z nimi, a Sebastian ze mną, bo nie chce mu się podchodzić do góry. W Beihai obserwujemy piękny wschód słońca. Po 1,5h przychodzi Koreańczyk. Nie widział wschodu. Idziemy razem do górnej stacji zachodniej kolejki linowej Baie Feng. Ja chce iść na pieszo na dół, ale Sebastian się poobcierał i chce jechać wagonem. Ustalamy, że spotkamy się w Tunxi. Sebastian z Koreańczykiem jadą na dół i dalej taksówka do Tangkou i autobusem do Tunxi. Podają mi trasę smsem. Zejście w dół oznaczone jest na 2-2,5h drogi. Początkowo 1/3 trasy jest piękna, cicha (słychać tylko ptaki) i pusta. Później zaczynam mijać pierwszych tragarzy niosących towary na górę i pierwsze wycieczki. Jest, co raz ciaśniej, Udaje mi się zejść w 1h20min
Dwie młode Chinki twierdza że tez jada do Tunxi i żebym szedł z nimi, bo tu nic nie znajdę. Ok. W drodze do autobusu łapiemy taksówkę, która ma nas zawieźć do tunxi za 10y od głowy. Bardzo tanio zważywszy że to 60km. Po drodze nie wiadomo, dlaczego zmieniamy taksówkę na inna. Na miejscu tj. na dworcu w Tunxi okazuje się że cena taksówki wzrosła do 40y od głowy. Podobno, dlatego ze zmieniliśmy taksówkę. Podejrzewam jednak ze jestem naciągnięty na koszt całego przejazdu wszystkich pasażerów, ale ponieważ jestem zmęczony i nieskory do kłótni, a po za tym cena jest przystępna place i już. W Tunxi jest piekarnik ok. 40stC. Kapiemy się w hotelu i idziemy cos zjeść. Potem na dworzec kupić bilety do Suzhou. Ponieważ Koreańczykowi skończyły się już pieniądze to jedzie do Szanghaju, ale to ten sam pociąg. Na dworcu okazuje się że jest ostatni bilet na ten pociąg o 22.30 i nie ma żadnych innych. Ok. zostawiamy go Koreańczykowi i idziemy na dworzec Autobusowy. Postanawiamy dojechać na razie do Hangzhou, które jest w połowie drogi. Autobusy tam chodzą, co godzina i jada ok. 3h. Z Hangzhou można nocnym statkiem dopłynąć Wielkim Kanałem do Suzhou. To jest całkiem niezłe rozwiązanie. Kupujemy bilet na 15.30 i idziemy na Internet. Docieramy do Hangzhou o 19.00 i okazuje się ( doczytaliśmy dopiero w przewodniku) że statki odpływają o 18.00 i 18.30 Wiec już po herbacie. Zastanawiamy się, co robić. Niby można tu zostać, bo to podobno ładne miasto, ale potem zabraknie nam czasu na Szanghaj. Postanawiamy dostać się na północny dworzec autobusowy (jesteśmy na zachodnim). Niestety nie znajdujemy żadnego autobusu w tamtym kierunku. Z taksówkarzem nie możemy się dogadać, ale jak z pod ziemi wyrasta kolejna samarytanka mówiąca po angielsku i nam pomaga. Dzwoni do informacji i pyta o polaczenia do Suzhou. Niestety autobusem już tam dzisiaj nie pojedziemy, a pociągi bezpośrednio tam nie chodzą. Musimy jechać do Szanghaju ok. 1,5h i tam złapać pociąg do Suzhou ok. 45min. Ok., ale pociąg do Szanghaju mamy za 0,5h. Jedziemy taryfa. Miasto jest olbrzymie. Docieramy na dworzec 3 min przed odjazdem i biletu na ten pociąg nikt nam już nie sprzeda. Ale następny jest 21.40 Ok. jedziemy. Jesteśmy w Szanghaju o 23.15 Idziemy do kasy kupić bilet do Suzhou. Nie powinno być problemu, bo każdy pociąg na północ powinien tamtędy jechać, a jednak… Nie ma biletów. Sebastian jest jednak uparty i tak długo przekonuje gościa w kasie, że musimy jechać ze w końcu dostaje bilety. Nawet z miejscówkami. Okazuje się ze to pociąg sypialny, dlatego nam nie chciał sprzedać na tak krótka trasę, ponadto to pociąg najniższej kategorii uprzywilejowania, czyli taki, który stoi po 20 min do godziny na każdej stacji przepuszczając wszystkie inne pociągi. W rezultacie docieramy do Suzhou zamiast po 45 min to po 2,5h. Jest 3 w nocy. Taryfa jedziemy do hotelu Dongwu Fandian. Przyjemny hotel z budynkami o rożnym standardzie. Bierzemy dwójkę za 100Y z łazienką na korytarzu. Czysto.
Wtorek
Wysypiamy się. Zwiedzamy Suzhou. Słynny Park Wan Shan i Park Lwa. Miasto ma liczne kanały przecinające je we wszystkie strony. Zwiedzamy nienerwowo, spędzając dużo czasu w parkach. Taki był plan na dzisiaj. Wracamy Riksza. Idę na masaż stóp i ciała, to na prawdę pomaga. Sebastian znalazł podobno fajna knajpkę. Kiedy wchodzę okazuje się jednak, że to level 9. Nie idzie się dogadać, nie chcą podać menu i nie wiadomo jak zamówić. Sebastian idzie zapytać się jakichś białych siedzących w kacie. Hiszpanie, wiec to mi przypada rozmowa z nimi. Tłumaczą, że przy kuchni, jest wystawka wszystkich potraw, tam się idzie i pokazuje paluchem, co chce a oni to robią na poczekaniu. U kelnerek zamawia się tylko napoje. Fajnie. Jedliśmy min krewetki na slodko i pierożki z farszem rybnym, bo to knajpa morska. Wieczorem imprezujemy w pubach na naszej ulicy
Środa
Jedziemy do Tongli. Słynne miasto na wodzie. Chinka w naszym hotelu napisała nam w krzaczkach nazwę dworca, z którego odjeżdża autobus i nazwę Tongli. Jesteśmy już tak pewni siebie po 4 tyg. ze nie zabieramy mapy ani przewodnika. Autobus zawozi nas do Tongli, wysiadamy, wychodzimy z dworca i… zonk. Znowu level 7-8. Nie wiemy, co dalej a bez pomocy nie wiemy jak się zapytać. Niby jest brązowy znak z jakąś nazwą (brązowe znaki oznaczają zabytki). Wsiadamy na postoju taksówek i każemy się tam zawieść, to musi być stare miasto. Taksówkarz odmawia, tłumacząc nam cos zawile. Mimo ze się upieramy wysadza nas z taksówki odmawiając kursu i każe iść na skrzyżowaniu w prawo. Do skrzyżowania jest 50m wiec idziemy i… za zakrętem jest wejście do starego miasta. W Polsce pewnie obwiózłby nas dookoła i przywiózł w to samo miejsce, dobrze ze ten był uczciwy. Postanawiamy zwiedzać Tongli oddzielnie, aby nie dublować fotek. Wejście do miasta to 80y, ale są w tym już wstępy do wszystkich obiektów. Miasteczko jest piękne i klimatyczne. Liczne kanały, mostki, cudowna rezydencja Pana Che. Spokojnie, chilloutowo. Spotykamy się po 2 godzinach. Płyniemy łódką podobną do weneckich gondoli rundkę po kanałach. Super.
Wracamy do Suzhou autobusem i taksówką do hotelu. Ponieważ opłaciliśmy jeszcze za 0,5 doby powinniśmy wynieść się do 18.00. Przedłużamy do 19.00. Kąpiel i na dworzec kolejowy. Taksówka to 20y. Kupujemy bilet do Szanghaju 16Y i za 10 min mamy pociąg a za kolejne 50 jesteśmy w Szanghaju. Metrem i kawałek taksówką dojeżdżamy do Captain Hostel, który jest opisany w Pascalu i sprawdzony przez Piotra 2 tyg. wcześniej. Niesamowita miejscówka, tuz przy bundzie, czyli nadrzecznym deptaku i 5 minut od Nanjing Lu, czyli głównej ulicy handlowej. Miejsc w pokojach już nie ma, ale w Sali konferencyjnej przerobionej na wieloosobowa (12os) sale są jeszcze 2 łózka po 50y. Mieszkamy na 5 piętrze tuż obok baru z tarasem, z którego jest przepiękny widok na Pudong. Nowo wybudowane drapacze chmur i Wieża Perla Orientu tworzą panoramę nie gorsza niż widok Hongkongu nocą. W barze nie jest tanio, piwo 40y, co na chińskie warunki jest bardzo dużo.
Czwartek
Zwiedzamy Szanghaj oddzielnie. Dzięki temu każdy ma większa swobodę i fotki są różne. Komunikujemy się smsami. W sumie trasy mamy podobne tylko w rożnej kolejności. Nanjing Lu główna ulica handlowa porażająca w nocy ilością neonów, Plac Ludowy, Park Ludowy, gdzie ludzie odpoczywają, spija, grają w karty, Targ zwierzaków, targ antyków największy, jaki widzieliśmy, ale pełny białych turystów, wiec ceny są tez odpowiednie. Targ świerszczy znajduje przypadkiem, nie ma go w przewodniku, a jest tuz obok targ staroci. Cala hala handlarzy. Świerszcze trzymają w puszkach lub pustych kijach bambusowych zatkanych wata. Znawcy wyjmują świerszcze i oceniają wygląd oraz dźwięk. Do tego oprzyrządowanie, pojemniki karmidełka i książki o świerszczach. Można tez kupić sobie cykadę w malej klatce. Docieram za późno na stare miasto. Jest nadal pełno ludzi, ale park Yu Yuan zamknięty. Tylko do 17.00. Zwiedzam Bund i tunel turystyczny pod rzeka. Wieczorem Internet i piwko na tarasie. Niestety przez pomyłkę skasowałem wszystkie fotki z całego dnia.
Piątek
Znowu zwiedzamy oddzielnie. Ja zaczynam od starego miasta a Sebastian od Nanjing Lu. Łażę trochę po parku i policzkach starego miasta zwanego również Chińskim Miastem. Klimaty podobne jak w Hutongach w Pekinie. Bieda, życie na ulicy i bardzo małe powierzchnie mieszkalne. Wracam na targ świerszczy powtórzyć wczorajsze skasowane fotki i na Plac Ludowy. Metrem jadę do świątyni Jing an Si, podobno z III w pne, ale wygląda jak nowa. Zwiedzam Pałac Dziecięcy i wracam na Bund. Sebastian w tym czasie zwiedził Koncesje Francuska. Obaj jesteśmy mało zadowoleni.
Wieczorem siedząc na tarasie poznajemy sporo ludzi z całego świata. Amerykanie, Francuzka, Holendrzy, Polacy, Australijczycy i Niemcy. Po wstępnych piwkach impreza przenosi się do Irish Pubu w koncesji francuskiej a potem do pobliskiej dyskoteki meksykańskiej. Kończy się tańcami na barze i powrotem ok. 3 rano. Najlepsza impreza podczas całej wyprawy.
Sobota
Mieliśmy wstać rano ok. 6.00 pooglądać ćwiczących Tai chi. Wstajemy ok. południa. Leniwie zjadamy śniadanie obiad w knajpie na rogu. 15y od głowy. Za ryż z kurczakiem lub jajecznicę z krewetkami to nie dużo jak na Shanghai. Płyniemy w godzinny rejs po rzece. Potem idziemy na stare miasto i na Nanjing Lu na zakupy pamiątek i prezentów. Ostatnie fotki Szanghaju nocą i ostatnie piwko na tarasie. Pakowanie i spać.
Niedziela
Rano o 6.00 pobudka. Już spakowani, wiec idzie szybko. Taksówka do metra i metrem do stacji kolejki Maglev. To szybka kolej na lotnisko Pudong. Jedyna jak do tej pory na świecie szybka kolej magnetyczna udostępniona do publicznego użytku. Osiąga prędkość do 430km/h. Koszt w jedna stronę 50y, ale z biletem lotniczym 40y. Wydajemy ostatnie yuany na lotnisku. Z wymiana na inna walutę jest problem, jeśli się nie ma kwitka z wcześniejszej wymiany lub z bankomatu, ale nam zostało nie dużo pieniędzy. Odprawa i tak kończy się nasza wspaniała podróż 5 tygodni po Chinach.
Podsumowując krótko. Chiny to olbrzymi kraj. Wszystko jest tutaj w mega rozmiarach (może za wyjątkiem ubrań i butów) i mega ilościach. Kraj niesamowicie zróżnicowany. Od bardzo biednych wsi do miast rozwiniętych do poziomu zawstydzającego największe europejskie metropolie. Ogólnie rzecz biorąc kraj rozwijający się w niesamowitym tempie, co widać na każdym kroku. Cywilizacja jest tutaj dużo większa niż się spodziewaliśmy i tak na prawdę gdyby nie krzaczki i problemy językowe, które i tak były mniejsze od naszych oczekiwań to podróżowanie po Chinach byłoby bulka z masłem.